Chętkowski, jajko i kura

Nie podniesiemy z upadku naszych szkół, póki nie wyzbędziemy się edukacyjnego populizmu i oportunizmu. Przymilanie się do młodzieży i rodziców, hołubienie narcyzmu i cała ta żenująca szkolna paidokracja nie ochroni zatrwożonej klasy nauczycielskiej, a tylko doprowadzi do naturalnego opustoszenia szkół i w końcu do ich zamknięcia. Narodowe nieuctwo jest faktem, a pogłębienie go kosztować nas będzie degradację do pozycji cywilizacyjnych niewolników – posługaczy sztucznej inteligencji i azjatyckich przedsiębiorców.

Artykuł Dariusza Chętkowskiego, zachwalający ultrademokratyczny proces konsultowania zmian w treściach programowych i metodach nauczania w szkołach, a przy okazji (nie po raz pierwszy w wykonaniu tego autora) obrażający profesorów i uniwersytety, stanowi efektowny przykład, jak wystraszone środowisko nauczycielskie przykrywa swój lęk przed uczniami, przed władzą i przed rodzicami minoderią i znaną czytelnikom „Ferdydurke” retoryczno-manipulatorską techniką brania pod włos, czyli patentowanego upupiania.

Oto zaczyna się wielka narodowa dyskusja na temat tego, co powinno się dziać w szkole. W dyskusji każdy będzie miał równy głos, a już w szczególny sposób ideowa władza zadba, żeby żaden profesorski „dziaders” nie miał głosu liczącego się bardziej niż głos ucznia. Zresztą to uczeń tu jest najważniejszy, bo on wszak „odczuje reformy na własnej skórze”.

Gdy paidopopulistyczne wzmożenie red. Chętkowskiego doszło do szczytu, polały się z jego pióra te oto słowa rzęsiste, perliste: „Jak pokazały okrągłe stoły uczniowskie, z nastolatkami trudno się współpracuje, lubią bowiem grillować, krytykować, nie liczą się z autorytetami, a tego nie chce żaden poważny dorosły, najmniej zaś uczony profesor. Zresztą w akademiach i uniwersytetach student ma tyle do powiedzenia, co gumowa kaczka w wannie. Może jedynie od czasu do czasu zapiszczeć, najlepiej w trakcie egzaminu, by uczeni mieli ubaw”.

To może zaczniemy od końca. Od dawna nie ma już właściwie żadnych egzaminów ustnych, bo studia są na to zbyt masowe, w dodatku egzaminowanie ustne poważnie naraża profesora na nieprzyjemności (skargi na nierówne traktowanie albo i gorzej). Jeśli już egzaminujemy ustnie, to raczej tylko przy otwartych drzwiach albo w dwójkach lub trójkach. O żadnym wyśmiewaniu studentów nie ma zaś mowy – student może być niegrzeczny (całkowicie bezkarnie), a profesor w żadnym wypadku.

Jeśli zaś chodzi o wpływ studentów na to, co dzieje się na uczelniach, to właśnie obserwujemy nawrót do najgorszych czasów i najgorszych wzorców polityczno-korporacyjnego rozbisurmanienia studentów. Wymuszanie dni wolnych, wdawanie się w intrygi przy wyborach rektorów, zmawianie się na zbiorowe obsmarowywanie wymagających (czegokolwiek) wykładowców w anonimowych ankietach, a nawet wdzieranie się na zajęcia celem zamanifestowania swej bezwarunkowej wyższości moralnej nad nie dość uświadomionymi, kto w obcych krajach jest katem, a kto jest ofiarą – to wszystko dzieje się przecież nie na księżycu, tylko u nas, na ziemi, a nawet „tej ziemi”.

A wszystko ma swój początek w kompletnym rozprzężeniu wszelkiego wychowania, ze szkolnym na czele. To, co Dariusz Chętkowski był łaskaw z taką czułością i solidarnością opisać jako „trudną współpracę” i „grillowanie”, ludzie nieuwikłani w patologię współczesnej szkoły nazywają po prostu pyskowaniem i brakiem wychowania. Skoro dzieci nikt wychowywać nie umie, nie ma odwagi i nie chce, to pozostaje tylko udawać Greka i nazywać bezczelnego pyskacza asertywnym młodym człowiekiem. I szafa gra! Cel pedagogiczny osiągnięty! Kolejny mały narcyz, któremu poprzewracało się w głowie, ledwie od ziemi odrósł, został wydany na świat ku szalonej uciesze cioć i wujków, wynajętych do zabawiania dziatwy w szkole.

Artykuł Chętkowskiego jest zresztą nie tylko pochwałą paidopopulizmu, z powodu którego Chińczycy (w Chinach są jeszcze szkoły) za chwilę nas stratują, lecz również przyganą dla edukatorów, którzy dokształcają nauczycieli i słabo im to idzie. Zgadzam się w ciemno. To musi naprawdę żenująco wyglądać, gdy jakiś młodzieniec klaruje nauczycielom przed emeryturą, jak „uatrakcyjnić przekaz”.

No dobrze. Skoro już i tak nic się nie da zrobić na odcinku kurtuazji, bo wiele razy padły ze strony red. Chętkowskiego kamienie obrazy i trafiły profesorów w sam czerep, to ja może tak prosto z mostu. Otóż nic nie dadzą żadne reformy ani dyskusje, bo ludzi wykształconych, którzy mają pojęcie o tym, co warto wiedzieć i czego warto uczyć, jest garstka. Ogromna większość nauczycieli, „edukatorów”, kuratorów itp. to zwykli ludzie, którzy naprawdę niewiele wiedzą i nie mają żadnych kompetencji do tego, by układać jakieś programy i robić jakieś reformy.

Gdyby było inaczej, aktualne programy (te dawniejsze też) miałyby jakiś sens. A nie mają żadnego. I to z wielu powodów. Spieszę je wyłuszczyć, ale najpierw wyjaśnię, skąd wiem, że szkoły są bez sensu. Otóż z dwóch źródeł. Po pierwsze, jako osoba obracająca się pośród ludzi najbardziej w naszym kraju uczonych wiem z całą pewnością, że osoby te nie posiadają w swoich szlachetnych głowach ani połowy wiedzy, którą wykłada się na szkolnych lekcjach. Wiedzą za to milion rzeczy, o których tam się nie mówi i których nie wiedzą ani uczniowie, ani nauczyciele, ani panie ministerki tyż to samo. Po drugie zaś, stwierdziłem organoleptycznie (za pomocą organu zwanego mózgiem, z udziałem uszu i oczu), że kolejne roczniki absolwentów szkół nie posiadają żadnej wiedzy. To znaczy: ogromna większość z nich nie wie ani 10 proc. tego, co powinna wiedzieć wedle oczekiwań szkoły i systemu oświaty. Nie dość więc, że wiedza szkolna jest nic niewarta, to jeszcze sprawność w jej przekazywaniu jest co najwyżej kilkunastoprocentowa. A w przypadku matematyki – grubo poniżej 10 proc. Do tego trzeba doliczyć bałamuctwa, kłamstwa i mity, które wypełniają większość lekcji historii i polskiego.

Dlatego zamknięcie szkół byłoby w zasadzie niezauważalne. Może nawet korzystne, bo jednak wciąż blisko połowa uczniów narażona jest w szkole na indoktrynację katolicką, której treść i wydźwięk moralny przerażają każdego człowieka o z lekka choćby rozbudzonym sumieniu, nie mówiąc już  o rozumie.

Jeszcze pół wieku temu szkoła miała szansę funkcjonować jako instytucja przekazująca w zdydaktyzowanej formie elementy wiedzy naukowej. Dziś to całkowicie niemożliwe. Szkoła adresowana jest do mas, a więc do osób o inteligencji średniej lub poniżej średniej. Takie osoby nie mają żadnych szans na zapoznanie się z elementami współczesnej wiedzy naukowej. Co najwyżej można odgrywać komedię, w której bez zrozumienia nastolatki klepią jakieś formułki, ucząc się w ten sposób hipokryzji, udawania i przemądrzałości. Poza tym „rynek” przekazywania wiedzy i tak opanowany został bez reszty przez tzw. popularyzację nauki, czyli dyskurs z nauką mający niewiele wspólnego (jak np. bajeczne opowieści o czarnych dziurach i wielkich wybuchach), a służący głównie rozrywce.

Jeśli chcemy, żeby szkoła zaczęła czegoś uczyć, to najpierw trzeba jej zapewnić kadry, czyli wykształconych nauczycieli. Na razie jest ich garstka i żadne szkolenia tego nie zmienią. Budowa kadr szkolnych musi potrwać lata, dekady. To wymaga porządnego, wymagającego kształcenia przyszłych nauczycieli na uniwersytetach, a także dobrych zarobków i prawnie gwarantowanej silnej pozycji instytucjonalnej nauczyciela. Nauczyciel musi być szanowany, a uczeń, który go obraża i poniża, powinien po prostu wylatywać ze szkoły. Bo bez szacunku i dyscypliny szkoła zamienia sią w przyfolwarczną karczmę.

Wykształceni ludzie będą wiedzieli, czego uczyć, jakkolwiek ogólne wskazówki też są potrzebne. Mogą ich dostarczyć wyłącznie fachowcy. Czy naukowcy? Może w niektórych przypadkach, owszem, ale z racji nieprzystępności nauki nauka szkolna będzie musiała się skupić na czymś innym, czyli na różnego rodzaju kompetencjach i umiejętnościach, które posiadają (oprócz wiedzy naukowej) ludzie wykształceni. Przykłady? Czytanie gazety ze zrozumieniem (przygniatająca większość absolwentów tego nie potrafi); wykonywanie prostych obliczeń (tak samo); wykonywanie czynności na podstawie instrukcji; załatwianie spraw urzędowych; porozumiewanie się w obcych językach; wyszukiwanie wiarygodnych informacji w internecie; planowanie wspólnego działania i wykonywanie go, przeprowadzanie logicznie poprawnych rozumowań i wykrywanie logicznych błędów, pisanie listów, czyszczenie dysku komputera, zawieranie umów kredytowych itp. itd.

Jest co robić przez te kilka godzin. A jak ktoś będzie zdolny i chętny, to bardzo proszę – niech się uczy matematyki, fizyki i chemii. Większość będzie jednakże miała większy pożytek z rzeczy dostępnych, przystępnych i potrzebnych, jak przepisy prawa, zasady dobrego wychowania czy zasady zdrowego żywienia.

Dariusz Chętkowski, niczym rzewna ciocia słuchająca przemądrzałego Jasia, cieszy się i wzrusza, gdy jajko mądrzejsze jest od kury. Ale nie jest, nie może być i nie powinno. Gdyby zaś tak się zdarzyło, to znaczy, że kura jest wyjątkową idiotką. Zaiste niewiele już brakuje do tego, by szkoła stała się histeryczną kwoką gdaczącą w niebogłosy, jakie to cudowne i mądre zniosła jajko. Jajko, jak jajko, a kura, jak wiadomo, ma aż dwa przeznaczenia. I wkrótce może wylądować w rosole.