List do Zbyszka
Jako że już umarłeś, można Cię uznać za nieżyjącego specjalistę od śmierci. Stałeś się nim w ostatniej chwili życia, choć tajemnicy swej nie zabrałeś do grobu. Gdyż do grobu niczego nie zabieramy. Po prostu wkładają tam, do ziemi, nasze truchła. Nie, nie nasze. Truchła po prostu. W śmierci nie ma niczego tajemniczego. Jest prozą, i to prozą uliczną, bez metafizycznych ambicji. Jest to tak proste, że nawet nie zdąży być okrutne. Bo życie, bezmyślne ze swej natury, toczy się dalej. Po trupach, nad trupami. Jak życie Muranowa nad podziemnym gettem.
A jednak Ty nie chciałeś uwierzyć, że to jest aż tak proste. Na podobieństwo Bergsona i innych uduchowionych a delikatnych z charakteru myślicieli poświęciłeś życie poszukiwaniu metafizycznego naddatku. Owego słynnego „czegoś jeszcze”. Obwąchiwałeś ze wszystkich stron wszelkie religie, ekscentryczne kulty i okultyzmy. Zaglądałeś w oczy wisielcom i upiorom. Ba, przyłączałeś się ze szczerą wolą i empatią do misterium Męki Pańskiej – a wszystko to w poszukiwaniu odwiecznej tajemnicy istnienia, nie wiedzieć czemu uchodzącej za tę samą co tajemnica śmierci. A potem rozkładałeś ręce, mówiąc drżącym głosem: „nie znalazłem”. Nie zgubiłeś, to i nie znalazłeś. Najtrudniej pogodzić się z tym, że to, co kochamy, nie istnieje i nigdy nie istniało.
Życie filozofa podporządkowane jest zawsze jakiemuś naczelnemu szaleństwu, które najczęściej zaczyna się już w dzieciństwie. Nie ukrywałeś, że tak było również w Twoim przypadku. Tak trzeba, bo bez fiksacji i obsesji nie ma w słowie literata – a filozof, jak obaj dobrze wiemy, literatem jest – żadnego autentyzmu. Taka mowa bez wiary to mowa trawa.
Twoja mowa nie była jak trawa. Przepełniała Cię pasja, niosła Cię przepastna erudycja, wodziła Cię za język niekończąca się, kręta linia skojarzeń i odniesień, znikająca za łuną horyzontu. Można było ten namiętny i szczerozłoty słowotok w dowolnym miejscu przeciąć i ogłosić jako wywiad, książkę czy po prostu wykład. Ty mówiłeś – oni słuchali. Jakże to jest godne zazdrości! Pomyśl tylko – w całej swej niepoprawnej skromności – o tych setkach tysięcy Polaków, których zadziwiłeś i wzmocniłeś swoją mądrością! Wprawdzie już mnie nie słyszysz, ale i tak przecież nie słuchałeś, gdy tłumaczyłem Ci, że jesteś gwiazdą i masz gwieździe obowiązki. I że słowa, nawet namiętne i mądre, to mierzwa. A w najlepszym razie karma dla nierogatej młodzieży, która musi się pożywić, by sobie chrumkać, a wesoło.
Ale trzeba takich jak Ty, by odsłonić tę najbardziej czystą i niewinną prawdę, że nie ma nic do odkrycia. „Nieskrytość” nie pała blaskiem absolutu, nie zionie pustką, lecz po prostu zwyczajnie sobie jest. Ot, przechodzisz od jednej dobrze znanej metafizycznej myśli do drugiej, a potem do trzeciej – i tyle. Nic nie może się wydarzyć, bo sami jesteśmy miarą i granicą tego, co duchowo i poznawczo wydarzyć się może. W żadnym milczeniu, w żadnej intymności nie będziesz mądrzejszy, nie będziesz bardziej wzmożony i uwznioślony niż w swoim wykładzie albo przy biurku, gdy, spóźniony już, piszesz coś dla zakochanego wydawcy.
Nie ma dla filozofa nic, żadnej prawdy większej niż ta, która świeci się w cielęcych oczach słuchaczy. To wszystko dla nich, nic dla ciebie. Filozof to kramarz staroci z Koła. Zawsze na wyprzedaży. Tanio liczy. Zresztą wiesz to lepiej ode mnie, belfrze. Młodość, młodość słuchacza była Twoją małą obsesją. Sam urodziłeś się do bycia starym (choć nawet nie dożyłeś starości), więc tym bardziej fascynowało cię, jak to jest być młodym i przez to nieodwołalnie, lecz jakże bosko głupiutkim.
Więc niosłeś to słowo, pchałeś tę literacką kulę ulepioną z przebogatych resztek ze wszystkich stołów świata, a teraz porzuciłeś ją w pół drogi donikąd. Spokojna głowa, na pewno ktoś ją zużytkuje. Twoje książki będą czytane, a czytelnicy wyjmować z nich będą rodzynki cytatów do swych duchowych zakalców. A ty jak eteryczna ptasia zjawa, jak jakaś chuda czapla siwa będziesz przyglądał się z bezpiecznej odległości zaświatów, jak ta wieczna, nieśmiertelna młodzież się pastwi i zachwyca.
Aha, nie ma zaświatów. Zapomniałem. No właśnie. Ja mam misję odwrotną. Niosę sztandar pozytywizmu. Zapalam światło, abyśmy nie bali się upiorów. Nakręcam zegarek, gdy komuś uroi się bezczasowa wieczność. Pędzę kapłanów i proroków, aby nie przeszkadzali kupcom. Dlaczego więc tak dobrze się rozumieliśmy, skoro tak radykalnie się różniliśmy?
Fotografia z archiwum prywatnego Tomasza Stawiszyńskiego, na zdjęciu tym uwiecznionego.