Czy Polska ma elitę?
Każdy naród ma swoją elitę. Co może dziś stanowić kryterium przynależności do elity? Dochody – to śmieszne. Nawet bogaty wie, że nie jest od nikogo doskonalszy z racji swego bogactwa. Urodzenie? W to nie wierzy już nikt. Wykształcenie? Niestety, najczęściej jest ono dość fikcyjne, a poza tym jest nazbyt masowe. Więc co? Ano jest taka miara. Do elity należy każdy, kto regularnie czyta poważne książki i czasopisma. Proste, praktyczne i demokratyczne, prawda? No i w dodatku rozsądne z punktu widzenia proporcji. Bo elitą może być co najwyżej kilka procent społeczeństwa. I to raczej nieduże kilka procent.
Jak podała Biblioteka Narodowa, „w 2023 roku lekturę co najmniej jednej książki w ciągu dwunastu miesięcy poprzedzających badanie zadeklarowało 43% badanych, o 9 p.p. więcej niż w dwóch ostatnich latach, najwięcej od 10 lat”. Brawo, cieszymy się, ale to jeszcze niewiele mówi. Bo lektura lekturze nierówna, a większość książek ma tak, że wcale się od nich mądrzeje.
Co więc ludzie czytają? Kryminały, biografie, fantastykę, romanse. Tylko jedna trzecia Polaków miała w zeszłym roku kontakt z szeroko rozumianą literaturą piękną, eseistyką, literaturą popularnonaukową lub naukową. I w dodatku mieszczą się w tej liczbie uczniowie i studenci. Natomiast regularne czytanie książek, to znaczy ot, tak jakoś jednej na sześć-siedem tygodni, to nawyk ok. 8% populacji, czyli mniej więcej trzech milionów rodaków. Spokojnie możemy założyć, że większość z nich czyta literaturę rozrywkową, taką jak kryminały czy romanse. Poważne lub w miarę poważne książki czyta w Polsce regularnie może trochę ponad milion ludzi. To mniej więcej tyle, ile wynosi suma czytelników poważnej prasy. Zresztą w większości to te same osoby. Dlatego można zaryzykować twierdzenie, że mamy w kraju ok. półtora miliona ludzi wykształconych, czyli regularnie czytających poważniejsze treści. To liczba śmiesznie niska w porównaniu z ponad 11 milionami osób z tzw. wyższym wykształceniem. Jak widać, jest ono zupełną fikcją. Skoro jednak jest jak jest, możemy spokojnie uznać czytanie książek za wystarczające kryterium przynależności do społecznej elity. Półtora miliona to cztery procent społeczeństwa. To liczba jak na elitę w sam raz.
Trzeba się cieszyć, że posiadanie książek, a więc – w domyśle – ich czytanie wciąż stanowi w powszechnym przekonaniu kryterium statusu społecznego. Miliony nieczytających szanują nielicznych czytających, a wielu spośród nieczytających kupuje książki, aby ozdobić nimi mieszkanie, stwarzając w ten sposób pozory „inteligenckiego domu”. Oburza nas brak książek w domach, w których się ich spodziewamy z racji statusu społeczno-zawodowego oraz majątkowego gospodarzy. Nie oburza nas jednak wcale, gdy okazuje się, że książek nie ma w domach ludzi bardzo prostych i biednych. Może czasami niesprawiedliwie swoje oburzenie rozkładamy, lecz co do zasady oczekiwanie, że ludzie z pewnymi aspiracjami będą jednocześnie ludźmi czytającymi jest chyba słuszne i naturalne. W końcu jak ktoś nie czyta, to niewiele wie, a umysł ma mało wyrobiony. Czytanie jest dobrym kryterium poziomu umysłowego i kulturalnego, a więc i tego, czy dana osoba pasuje do zajmowanego przez siebie stanowiska.
Natomiast na pytanie, czy poziom czytelnictwa jest dobrym wskaźnikiem ogólnego poziomu umysłowego społeczeństwa, odpowiedź nie jest prosta. Ogólnie raczej sympatyzuję z lamentem nad upadkiem czytelnictwa i nie sympatyzuję z „metalamentem” lewicowych publicystów nad lamentującymi „snobami”. Przede wszystkim jednak mam wątpliwości co do wiarygodności badań, a już zwłaszcza z powodu przewagi, jaką daje się w ich interpretacjach czynnikom ilościowym na niekorzyść jakościowych.
Decydujące jest to, co ludzie czytają i czy w ogóle rozumieją, co czytają. Jeśli ktoś czyta romanse albo fantastykę, to z pewnością może udoskonalić swoje kompetencje językowe, lecz czy wzrośnie jego (jej) wiedza o świecie? Dla oceny poziomu kulturalnego społeczeństwa najważniejsze wydaje mi się to, jak szeroko czytane są teksty trudniejsze, mające jakąś zawartość poznawczą. I wcale mi się nie wydaje, aby to, czy są one książkami, czy artykułami, miało tu szczególne znaczenie. Liczy się raczej nie kalkulacja, ile Polacy czytają książek, lecz to, ilu z nich spędza czas na lekturze wartościowych tekstów. Sądząc ze swoich długoletnich doświadczeń ze studentami różnych uczelni, czytających jest garstka. A sądzę tak dlatego, że absolwenci szkół zwykle nie rozumieją zwykłego tekstu publicystycznego. Jest to umiejętność, którą posiadło kilka, co najwyżej kilkanaście procent społeczeństwa. A że takie osoby z pewnością co najmniej te siedem-osiem książek w roku czytają, to i wyniki badań Biblioteki Narodowej zdają się te intuicje potwierdzać. Zapewne byłoby dobrze, gdyby czytało i oddawało się refleksjom więcej ludzi. Tak czy inaczej będzie to zawsze wyraźna mniejszość społeczeństwa. Elita właśnie. Strach pomyśleć, co by było, gdyby się ona jakoś tak „rozpłynęła w internetach”, przestała być widoczna. Na razie Polska jeszcze elitę ma. Ludzie jakoś to intuicyjnie wyczuwają, że między skrollowaniem Tik Toka a czytaniem mądrych książek jest jakościowa różnica i że ludzie kulturalni, wykształceni i wyrobieni intelektualnie zasługują na szacunek i względy. Tylko jak długo jeszcze ta intuicja się w społeczeństwie utrzyma? Nie wiadomo. Gdyby jednak miała wyparować ze społecznej świadomości, to koniec. Nie ma narodu bez elity. Tyleż banalna, co niewygodna to prawda. A przecież rząd elitą zajmować się nie będzie. Musi zadbać o siebie sama.
W naszych demokratycznych, czy może raczej populistycznych czasach, wstyd mówić o elitach. A skoro wstyd mówić, to i myśleć o sobie jako elicie niezręcznie. Jeśli jednak nie zdobędziemy się na odwagę, by zachować godność i poczucie własnej wartości, to rozpłyniemy się we mgle, a wraz z nami naród jako swoista i samoświadoma wspólnota. Nadmiar egalitaryzmu i „samoumniejszanie się” nie są ani mądre, ani patriotyczne.