Tusk nawalił. Jak obronić Polskę w UE, gdy opozycja marna?

Wiem, że to niefajnie siać defetyzm, gdy wszystkie media opozycji zachwycają się frekwencją na wczorajszych marszach pod hasłem „Zostajemy!”. Rzeczywiście, ludzi było sporo, lecz daleko mniej niż na wielkich demonstracjach KOD kilka lat temu.

Tamte demonstracje trochę opóźniły postępy populistycznej dyktatury, lecz nie stały się impulsem wyzwalającym proces zmiany rządu. To samo można powiedzieć o bardzo energicznych protestach Strajku Kobiet w zeszłym roku. Dlatego 100 tys. w Warszawie nie zrobi na PiS (ani na Brukseli) wielkiego wrażenia. Gdyby było nas tylu właśnie w stolicy Unii, to może by ktoś to zauważył, lecz nie łudźmy się, że zgromadzenie na pl. Zamkowym cokolwiek zmieni. Tym bardziej że była to kolejna impreza uliczna o charakterze amatorsko-sentymentalnym – podobna do tych, które widzieliśmy już tyle razy i których „kodziarska” formuła się już wyczerpała.

Mówię to jako działacz KOD, pełen szacunku dla dorobku tej organizacji. Miała ona pełne prawo protestować w swojej formule, lecz kilka lat temu mimo wszystko warunki były inne, a poza tym to, co przystoi organizacji społecznej, niekoniecznie przystoi profesjonalnej partii politycznej. Tymczasem niedzielna demonstracja (przynajmniej ta największa – warszawska) była imprezą partyjną, a jednocześnie popisem amatorszczyzny, pokazując, jak słabe zaplecze organizacyjne ma opozycja, na czele z PO, i jak nonszalanccy są politycy pozwalający na to, aby demonstracje organizował byle kto i byle jak.

Mam nadzieję, że pracownicy PO, odpowiedzialni za organizację eventów, przeczytają te słowa, choć lepiej, żeby trafiły do partyjnych sekretarzy. Impreza w Warszawie była żenująca! Nagłośnienie było słyszalne w promieniu najwyżej 150 m od sceny, a i tak wszystko było nieźle zagłuszane przez faszystów, usytuowanych nieopodal, pod pomnikiem małego powstańca. Ogromna większość spośród 100 tys. zgromadzonych, stłoczona na Krakowskim Przedmieściu, nie słyszała nic. Jakoś nie przewidziano, że może jednak przyjść paru ludzi na tę imprezę i nie pomyślano o rozstawieniu dodatkowych głośników. Dlatego chociaż faktycznie ludzi było sporo, to znaczna ich większość szybko się zmyła, bo nic nie widziała ani nie słyszała. Za czasów KOD takiej słabizny jednak nie było…

Również to, co się działo na scenie, powtarzało ten sam amatorski schemat, który znamy od lat. Szereg ludzi, mówiących co tylko im w duszy gra – bez żadnego scenariusza, bez struktury i zaprojektowanej dramaturgii. Żadnego planowania, żadnej współpracy – ot, Hyde Park, gdzie każdy mówił, co chciał. A do tego mierny konferansjer w postaci mocno zużytego i kontrowersyjnego jako minister zdrowia Bartosza Arłukowicza. A przecież skoro na demonstrację zapraszał sam Donald Tusk, to sam za jej jakość odpowiada. Mizerna jakość pokazuje zaś, że albo on sam jest nonszalancki i traktuje uliczne wydarzenia lekceważąco, albo otoczenie w partii nie dość go poważa, aby zorganizować event na poziomie godnym partii pretendującej do przejęcia władzy.

Jest jeszcze jedna możliwość – PO zwyczajnie nie umie zorganizować protestów. Obawiam się, że prawda jest splotem tych wszystkich czynników. Opozycja jest arogancka, leniwa, niekompetentna i narcystyczna, a niedzielne demonstracje obnażyły całą jej mizerię. Na czyje to idzie konto? Na konto Tuska, bo to on nas na demonstrację zaprosił.

Czy wobec tego chociaż „ludzie” są w porządku? Czy w razie pojawienia się nowych sprawnych i sprawczych liderów będzie kim przeprowadzić rewolucję, obalającą populistyczny rząd? Hmm, wątpię. Sprawa znęcania się nad uchodźcami na granicy z Białorusią, a tym bardziej sprawa zagrożenia dla wyrzucenia Polski z Unii, obchodzi nie więcej niż 10 proc. ludzi, a tylko bardzo niewielu skłania do wyjścia z domu. Polacy są narodem nieruchawym, bardzo mało uspołecznionym i niezaangażowanym w walce o wysokie wartości. A elektorat PiS oraz jego koalicjantów z pewnością zadowala się korzyściami socjalnymi, nie zaprzątając sobie głowy takimi abstrakcjami jak praworządność czy wyroki sądów, których i tak nie pojmują.

Jeśli cokolwiek mogłoby ich nastawić przeciwko rządowi, to wzrost cen. Na pewno zaś nie odsunięcie Polski od wspólnych unijnych spraw oraz degradacja na arenie międzynarodowej. To wszystko zresztą już się wydarza i nie widać, aby miało negatywny wpływ na notowania PiS.

Mamy mizerne społeczeństwo i mizerne elity. Słabość opozycji jest tylko odzwierciedleniem miernoty moralnej społeczeństwa, które jak zawsze tylko w małej części gotowe jest walczyć o coś więcej niż warunki bytowe bądź manifestować swą dumę z siebie albo swoje kompleksy.

Doszliśmy do momentu, w którym rozstrzyga się los Polski. Albo nas wyrzucą z Unii (realnie, bo formalnie się nie da), albo zostaniemy. Albo będziemy odbudowywać demokrację i praworządność, albo zmarnujemy dorobek trzydziestolecia i znajdziemy się z grubsza tam, gdzie jest dziś Ukraina i inne kraje wschodnich kresów cywilizacji Zachodu. To jest całkiem realna i bardzo dramatyczna alternatywa. Jeszcze jedne przegrane wybory i stoczymy się po równi pochyłej, bez szans na powrót.

Jak zatrzymać Polskę toczącą się po tej równi z rosnącą szybkością? Mamy zaledwie kilka tysięcy zaangażowanych osób, kilkuset polityków, marne kilkadziesiąt milionów złotych rozdrobnionych po różnych organizacjach, media o zasięgu pokrywającym jakieś 25 proc. elektoratu oraz – co najważniejsze – ze 3 mln świadomych obywateli, rozumiejących, czym jest demokracja, swobody obywatelskie, niezależność sądów, trójpodział władzy itp.

Wszystko razem wzięte to niewiele w porównaniu z zasobami rządzącej sitwy. Żeby obalić ten reżim, trzeba przywództwa, zjednoczenia sił opozycyjnych oraz impulsu ekonomicznego, popychającego większość zainteresowaną wyłącznie swoimi materialnymi warunkami życia do zagłosowania przeciwko obecnemu rządowi.

Jeśli Unia chce nam pomóc, nie może napychać kabzy Kaczyńskiego i dostarczać mu kiełbasy wyborczej, którą posłuży się do odtworzenia swojej władzy. Kurek z pieniędzmi musi zostać zakręcony szczelnie, jeśli wolność i praworządność mają zostać uratowane, a Polska ma pozostać w rodzinie Zachodu. Nic to jednakże nie da, jeśli ludzie nie zrozumieją, że tylko głosowaniem na zjednoczoną opozycję zdołają kurek odkręcić.

Los Polski zależy dziś od determinacji przywódców Unii oraz przywódców naszych rachitycznych partii opozycyjnych, aby ten prosty mechanizm uruchomić i upowszechnić prosty przekaz: Kaczyński dostanie zero kasy, a lider opozycji dostanie miliardy. Pod warunkiem że będzie to opozycja zdolna wystawić jedną listę i formować rząd po wygranych wyborach. Jeśli do takiego zjednoczenia nie dojdzie, a Unia zacznie przelewać pieniądze, to możemy się już pakować.