Jak Matczak z Zandbergiem sobie pyskowali

Jak prof. Marcin Matczak z posłem Adrianem Zandbergiem nawtykali sobie przez Twittera, można sobie przeczytać dzięki łaskawości Onetu.

Awantura zaczęła się od opublikowanej przez „Politykę” (w tekście R. Kalukina „Tata Maty”) wypowiedzi prof. Matczaka: „Wątpię, aby tacy ludzie (młodzi o lewicowych poglądach – przyp. red.) byli gotowi pracować po 16 godzin na dobę, żeby osiągnąć sukces”. Potem ponowie potargali się trochę po szczękach na Twitterze (jak wyżej). Na tym jednak nie koniec. Pełny wyraz swojej filozofii ciężkiej pracy, dochodzenia do milionów od pucybuta i pogardy dla leniwych lewaków, którzy po ośmiu godzinach pracy chcą leżeć do góry brzuchami, zarabiając przy tym tyle co wypruwający sobie żyły ludzie czynu, dał Matczak w opublikowanym w „Wolnej Sobocie” 23 października felietonie.

To artykuł zdumiewający tak pod względem formy, jak treści. Tak bardzo agresywny, narcystyczny i karykaturalny w swym „republikanizmie”, że aż trudno uwierzyć, że napisany został na serio. Odnoszę wrażenie, jakby prof. Matczak pogubił się już tak bardzo, że pisze felietony w pół godziny i oddaje do druku bez czytania. Uniesiony na fali urażonej miłości własnej niczym Neptun ciska swój trójząb, lecz nie widzi, że jest jak chłopczyk tupiący kaloszkiem pośrodku kałuży.

Miałem się nie wtrącać do nieco żenującej akcji marketingowej dwóch młodych panów Matczaków, ignorując ich niesłychane produkcje, lecz ten tekst przeważył szalę mojej cierpliwości i niecierpliwości. Na stronę tej drugiej. Mam nadzieję, że pośród urazy i złości prof. Matczak przeczyta te słowa na tyle spokojnie, że ich treść dotrze do jego umysłu i uchroni przed dalszymi popisami infantylnej pseudomoralistyki rodem z wieców Trumpa, z pożytkiem dla godności profesora i prawnika.

Jako że zaliczyłem w życiu sporo podobnie głupich tekstów jak ten tutaj inkryminowany, mam nadzieję, że skorzysta z przestrogi starszego i bardziej doświadczonego w pisaniu głupstw kolegi. Tym bardziej że jako trzydziestolatek sam uwielbiałem okazywać wzgardę nieudacznikom i nierobom, a za to wielbiłem selfmademanów, dzięki czemu doskonale wiem, co prof. Matczak czuje i jak się z tej choroby uczuć wyleczyć. Zacznę więc od samego felietonu Matczaka, a potem kilka słów bardziej ogólnej natury.

Felieton zaczyna się od wzruszającej opowieści o tym, jak jego autor dzięki ciężkiej pracy doszedł do wszystkiego. Najpierw nosił żwir i w środku nocy zbierał ojcowe pieczarki, a potem „zrobił profesurę”. Zwrot ten sam w sobie stanowi przerażający atak na etos akademicki, ale to w sumie drobiazg. Felieton ma prawo do swoich retorycznych wygibasów. Matczak jest cool, bo przecież jest ojcem Maty, a to zobowiązuje. Zresztą niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie zrobił profesury albo innego papierka.

Przechwałki na temat samoróbstwa i pracowitości prof. Matczaka stanowią dla niego tło do powtórzenia niczym niepopartej tezy, że „młodzi nie są gotowi pracować tak ciężko, jak moje [tj. Matczaka, lat 45] pokolenie”. Jakoś zupełnie nie przypominam sobie, aby lata 90. były czasem szczególnie wzmożonej pracy mas młodzieżowych. Nie widziałem wówczas tłumów dwudziestolatków harujących po knajpach i rozwożących na rowerach pizzę dla zamożniejszych od siebie, tak jak ma to miejsce dzisiaj. Twierdzenie o jakimś upadku pracowitości pośród współczesnej młodzieży kłóci się z codziennym doświadczeniem, w tym z doświadczeniem rodzicielskim, które obaj z Matczakiem podzielamy. Moja córka (lat 23) od dawna pracuje i studiuje jednocześnie, podobnie jak jej koledzy. A że mają pewne wymagania i nie dają sobą w tej pracy pomiatać, to chyba dobrze. I tak zresztą pracują za grosze.

Jako porządny liberał Matczak przypomina, że każdy sobie może żyć, jak chce, lecz pretensje do bogatych, że są bogaci, to agresja leniwych i niezdolnych wobec uzdolnionych i ambitnych ludzi ciężkiej pracy. Z tej agresji (zawiści?) biorą się wysokie podatki, które potem się marnotrawi. Otóż bogactwo właścicieli kancelarii adwokackich (takich jak kancelaria Matczaka albo kancelaria mojego dziadka w przedwojennej Warszawie) nie bierze się stąd, że pracują oni po 12 godzin zamiast ośmiu jak te wszystkie bezetosowe lenie. Gdyby prof. Matczak nagle zaczął pracować osiem godzin dziennie, to i tak jego dochody byłyby wielokrotnie wyższe niż takiego, dajmy na to, nauczyciela czy kierowcy.

Bogactwo palestry bierze się z połączenia zasad rynku z systemem  korporacyjnym, dzięki czemu godzina pracy wynajętego prawnika jest wielokrotnie lepiej opłacana niż innych specjalistów, a napisanie pisma procesowego wielokrotnie bardziej zyskowne niż felietonu, nie mówiąc już o artykule z zakresu filozofii prawa (sam napisałem w życiu jeden – za zero złotych). Gdyby bogactwo było po prostu pochodną ciężkiej pracy, świat byłby właśnie taki, jakiego chce lewica.

Tego Matczak nie pojmuje ni w ząb. W dalszej części swego felietonu daje wyraz wspomnianemu już wyżej przesądowi, jakoby lewica promowała lenistwo i przeciętność albo jakąś „urawniłowkę”. Bynajmniej! Lewica, od samego Marksa poczynając, zawsze domagała się tego, co liberałowie i libertarianie wpisują sobie na sztandarach: aby dobre zarobki „ludzi pracy” były następstwem pracy i z nimi były powiązane. Jednak najgłośniej swoją ciężką pracę i wielkie zdolności chwalą akurat ci, którzy zamiast zarabiać trzy razy więcej od innych, zbierają „premię za kapitalizm” w postaci zarobków pięć, dziesięć, a może i piętnaście razy większych niż to, co naprawdę wynika z pracy.

Nie, prof. Matczak dorobił się nie tylko na swojej ciężkiej pracy, lecz również na tym, że system gospodarczy jest taki, iż pozwala niektórym bardzo zdolnym i ciężko pracującym ludziom (jak Matczak) bogacić się kosztem tego, że inni bardzo ciężko pracujący ludzie – np. tacy, którzy, jak był łaskaw się wyrazić Pan Profesor, nie wygrali na loterii genowej – otrzymują za godzinę swej najemnej pracy wynagrodzenia bardzo skromne.

Dalej się dowiadujemy, że lata 90. to była „kultura zapierdolu” (nieprawda!), a zafundowali ją nam bolszewicy, którzy przez 50 lat PRL (PRL trwał 37 lub 45 lat, zależnie od tego, jak liczyć) pogardzali talentem, promowali przeciętność oraz indywidualną inwencję. Mieli bowiem zapisane w swojej ideologii, że docelowo należy dążyć do komunizmu, gdzie nie będzie już ciężkiej pracy.

Proszę wybaczyć, lecz większych głupstw nie da się już w tej materii wymyśleć. Od razu widać, że prof. Matczak nie miał w ręku Marksa i nic nie wie o epoce PRL – a może raczej tyle co z opowieści rodzinnych. Otóż żadnych bolszewików tu (po roku 1956) nie było. Była koncesjonowana przez Rosję autorytarna i dość anachroniczna (w porównaniu z Zachodem, bo na pewno nie w porównaniu z socjal-populistami w typie PiS) lewica. Lewica ta miała istnego bzika na punkcie ciężkiej i długotrwałej pracy, którą wychwalała pod niebiosa. Drugiego bzika miała na punkcie innowacyjności, zwanej wówczas racjonalizacją. Etos pracy to oni mieli taki, że Matczak się chowa. Niestety, słabo płacili i za pracę, i za innowację, przez co przegrywali „wyścig modernizacyjny” z Zachodem. Ale tylko z Zachodem – na tle reszty świata rozwój państw satelickich ZSRR był spektakularny. Aż do lat 80. poparcie dla tego ustroju było przeto masowe i nieporównanie większe niż to, jakim cieszy się dzisiaj demokracja liberalna sprzężona z wolnokonkurencyjną gospodarką, czyli ustrój, który obaj z prof. Matczakiem szczerze popieramy.

Bzdury, jakie wypisuje Matczak o Marksie, rozśmieszą każdego, kto czytał jego pisma. Nie ma w nich awersji do kapitalistów, których Marks podziwiał za odwagę i pomysłowość, z jaką poszukują sposobów na zdobycie nowych patentów, zwiększenie wydajności i pomnożenie swych zysków. Jednocześnie jednak potępiał nieokiełznaną chciwość większości kapitalistów (bo tacy faktycznie byli) i okrutny wyzysk, twierdząc, że wolnokonkurencyjna gospodarka – niezbędna na pewnym etapie dziejów – wytwarza system gospodarczy, w którym niesprawiedliwe nierówności i wyzysk pracowników są nieuniknione.

Dlatego, jak przepowiadał, kiedyś kapitalizm się skończy i zapanuje ustrój, w którym pracownicy będą właścicielami wytworów swej pracy. Żeby tak się stało, niezbędny jest odpowiedni poziom rozwoju techniki, pozwalający zastąpić najcięższą i najbardziej ogłupiającą ludzką pracę pracą maszyn. Bez kapitalizmu tego nie osiągniemy, lecz gdy to się już stanie, możliwe będzie uspołecznienie gospodarki i stworzenie ustroju, którego zasadą będzie solidarność, a nie konkurencja. Ustrój taki nazywa się komunizmem.

Po drodze będzie socjalizm, który polega na tym, że pracownicy są gospodarzami swych zakładów pracy, a kierownicy nie reprezentują właścicieli kapitalistów, lecz kolektyw pracowniczy bądź całą klasę pracującą. Główna kontrowersja między liberalizmem a socjalizmem polega nie na tym, że tylko „na swoim” pracuje się dobrze i wydajnie, żwawo konkurując z innymi, lecz na tym, czy można zachować pełnię praw obywatelskich i politycznych, gdy zarządzanie „środkami produkcji” staje się sprawą państwa i kierującej nim partii.

Okazało się w praktyce, że jednak nie, i dlatego dawny socjalizm został zmarginalizowany przez bardziej prorynkową socjaldemokrację, którą Marks krytykował. Ostatecznie socjalizm (również ten Marksowski) politycznie przegrał i dzisiejsza lewica w większości jest socjaldemokracją, jakkolwiek wciąż sporo jest neomarksistów. Nie mają oni jednak nic wspólnego z niechęcią do pracy. Doprawdy. Adrian Zandberg jest raczej socjalistą – ja raczej socjaldemokratą. Niemniej obaj chętnie staniemy pod transparentem głoszącym pochwałę ośmiogodzinnego dnia pracy, aby zwrócić uwagę na to, że system, który wymusza na ludziach ciężką pracę po 10 czy 12 godzin na dobę, aby mogli zamieszkać bez rodziców i założyć rodzinę, jest wadliwy.

Pochwała ciężkiej pracy oraz innowacji technicznych i organizacyjnych wpisana jest w samą istotę socjalizmu. Natomiast piętnowana przez Marksa alienacja, o której pisze tak niefrasobliwie prof. Matczak, nie znaczy bynajmniej, jakoby wszelka praca była zła i trzeba było dążyć do jej wyeliminowania, lecz że zła jest praca tępa i znojna. Taka praca odczłowiecza i poniża. Oderwanie pracy od człowieczeństwa oraz pracownika od owoców jego/jej pracy to dwa ważne aspekty zła społecznego, które nazywamy alienacją bądź wyobcowaniem.

Wielka szkoda, że w swym besserwisserstwie i zadufaniu w sobie utytułowani akademicko ludzie sukcesu pozwalają sobie powielać głupstwa i pomiatać ludźmi, którym wszyscy tak wiele zawdzięczamy. W tym wypadku Marksem. I to w tekście podpisanym „specjalista filozofii prawa”. Wolne żarty. Proszę sobie filozofią liczka nie wycierać.

Marks w pierwszym tomie „Kapitału”, lekturze obowiązkowej każdego adepta filozofii prawa, zajmuje się między innymi kwestią wyzysku w aspekcie czasu pracy. Opisuje walkę o wprowadzanie zakazu przymuszania dzieci do pracy ponad 13 godzin dziennie. I tak dalej. Ośmiogodzinny dzień pracy to wielkie zwycięstwo lewicy, łącznie z samym Marksem – zwycięstwo, z którego korzystamy wszyscy. Jeśli dzisiaj poseł Zandberg przypomina prof. Matczakowi, że obowiązuje ośmiogodzinny dzień pracy, to właśnie po to, żeby miał na uwadze wielką moralną wagę tego przepisu. Gwarancja czasu wolnego i uwolnienia połowy dnia od znojnej pracy jest równie wielką zdobyczą etyczną co sam etos pracy i aprecjacja pracy w życiu społecznym.

Wartością jest jedno i drugie. Osoby ciężko pracujące, sprzedające swoje siły wytwórcze jako pracownicy najemni, muszą być chronione przed wyzyskiem i nadużyciami. Nowoczesne prawo pracy, stworzone przez socjaldemokratów razem z socjalistami i światłymi liberałami (jak mój prapradziadek adwokat Feliks Kramsztyk – autor kodeksu pracy w II RP), taką właśnie ochronę daje. W pewnej mierze jest to również ochrona przed pychą bogaczy (takich jak Matczak), którzy czasami gotowi są pogardzać znojem ludzkim jako losem należnym ludziom mniej zdolnym i mniej ambitnym.

I tu jest ten moment, w którym Matczak mówi coś ważnego, choć niesłusznego. W końcowej partii swego artykułu przeprowadza podział na dobrą i złą lewicę. Dobra kontroluje rynek, aby nie krzywdził ludzi. A zła sprzyja przeciętności i brakowi ambicji, promując życiowych minimalistów. „Współczesna lewica zabija innowacyjność, a koryguje nie kapitalizm, ale kapitalistów”, pisze. Lewica, jego zdaniem, krytykuje ideę rozwoju i „nie ma wizji człowieka, który chce być lepszy indywidualnie, nie od razu jako wspólnota”. Otóż to nieprawda. Teoria polityczna lewicy jest dokładnie odwrotna, a programy polityczne partii lewicowych pełne są apoteozy rozwoju – zarówno techniczno-cywilizacyjnego, jak i osobistego. I to właśnie rządy lewicowe wydają najwięcej pieniędzy na badania podstawowe oraz nowe technologie, na przykład te związane z pozyskiwaniem energii odnawialnej.

Natomiast jest w tym, na co się skarży Matczak, pewna racja, bo zdarza się „zła lewica”, która nie stawia wymagań ludziom, a za to mizdrzy się do nich, licząc na ich głosy. Podobnie czynią inne partie, bo taka już jest podła natura demokracji. Nie możemy wiele na to poradzić – poza dezawuowaniem demagogii w życiu publicznym. Tylko że transparent na temat ośmiogodzinnego dnia pracy demagogią nie jest.

Nieporozumienie i uprzedzenie, któremu ulega Matczak, bierze się z niezrozumienia moralnej istoty lewicowości. Nie jest nią, jak w protestanckim liberalizmie/republikanizmie, pochwała ciężkiej i pokornej pracy prowadzącej do ziemskiego dobrobytu i zbawienia duszy, lecz godność człowieka, zagrożona przez upodlenie – również to, które przynosi praca polegająca na wyzysku. Otóż lewica stoi po stronie słabszych – również tych, którzy nie chcą i nie potrafią walczyć o karierę i wysokie dochody. Nie w tym sensie, aby mieli oni żyć na koszt ciężej pracujących i bardziej uzdolnionych, lecz w tym sensie, że wszyscy ludzie mają prawo do poziomu życia, jaki jest możliwy na danym poziomie rozwoju cywilizacyjnego i gospodarczego całej wspólnoty.

Jeśli możliwe jest, aby osoba, która sprząta wieczorami biura pana Matczaka, zarabiała tyle, aby mogła prowadzić samodzielne życie, to znaczy wynajmować skromne lokum i wychowywać dziecko (jeśli chce), to tak właśnie powinno się stać. Nawet gdyby okazało się, że niezbędnym warunkiem takiego urządzenia świata jest zmniejszenie dochodów Matczaka o dwa albo i trzy tysiące miesięcznie. I nie ma to nic wspólnego z żadnym promowaniem przeciętności. Światu potrzebni są tacy jak Matczak i tacy jak osoba, która u niego sprząta. Ba! Swoje prawa, i to bardzo rozległe prawa, mają również osoby, które w ogóle nie pracują i w zasadzie nie są potrzebne.

Bo społeczeństwo to nie tylko wymiana usług i potrzeb, a sprawiedliwość to nie tylko dystrybucja owoców pracy pomiędzy pracownikami i ich szefami. I w tym właśnie miejscu zaczyna się coś, co nazywa się filozofią i z czym mógłby się prof. Matczak trochę zapoznać, zanim zacznie się podpisywać „specjalista od filozofii prawa”.