W sprawie Witków chodzi o Kościół

Nie milkną komentarze związane w konfliktem wokół męża marszałkini Sejmu Elżbiety Witek, który od ponad dwóch lat przebywa na oddziale intensywnej terapii legnickiego szpitala. Śledzę publiczne dyskusje dotyczące kwestii bioetycznych i nie przypominam sobie, abyśmy w Polsce kiedykolwiek przerabiali ten akurat temat. To bardzo dobrze, że uwaga opinii publicznej została skierowana na ten szczególny element systemu ochrony zdrowia, jakim są oddziały intensywnej terapii.

Jednakże, jak na razie, w tej sprawie wszystko jest obok i nie na temat. Elżbieta Witek całkowicie bezpodstawnie zaatakowała dziennikarzy Radia Zet informujących o zawiadomieniu, jakie złożyła w prokuraturze pewna pani, która twierdzi, że jej matka zmarła, nie doczekawszy się wolnego łóżka na OIOM-ie w Legnicy, co mogło mieć związek z bardzo przedłużającym się pobytem na tym oddziale męża marszałkini Sejmu. Witek insynuuje dziennikarzom, jakoby zarzucali jej, iż domagała się specjalnego traktowania dla męża. Niczego takiego Radio Zet nie twierdzi ani nie sugeruje. PiS zwietrzył jednakowoż wspaniałą okazję, aby wykreować w mediach historię o złych dziennikarzach – symetryczną względem tragicznej sprawy Mikołaja Filiksa. Obrzydliwy plan, lecz jakże charakterystyczny dla PiS.

Oświadczenie Elżbiety Witek było napastliwe i niemoralne. Za to oświadczenie dyrekcji Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego, jak to się mówi, od czapy. Zawiera kilka trywialnych ogólników w rodzaju „pacjenci leczeni są zgodnie z zasadami etyki zawodowej oraz z należytą starannością”. Ani słowa o tym konkretnym przypadku, z powodu którego oświadczenie zostało wydane. Aż przykro to czytać. Czy naprawdę dyrektorka szpitala nie rozumie, czym jest transparencja, czym jest odwaga cywilna, czym jest informowanie opinii publicznej? Mogła chociaż napisać, że ten konkretny pacjent musi być na OIOM-ie, bo jego sytuacja zdrowotna jest nietypowa. A tu nic. Ani słowa.

Sprawa jest bardzo ciekawa, ale jej sedno wciąż jest dla opinii publicznej niewidoczne. Bo wcale nie chodzi tutaj o to, czy aby mąż marszałkini Sejmu nie jest traktowany lepiej niż inni pacjenci. Oczywiście, że jest! Chyba nie ma na świecie kraju, w którym małżonek drugiej osoby w państwie nie byłby protegowanym pacjentem. Na tym szczeblu zwykle działają nawet specustawy, które to sankcjonują. Dotyczy to również Polski, o czym nawet wspomina Elżbieta Witek w swoim skądinąd zakłamanym oświadczeniu. Zakłamanym, bo zarówno ona sama, jak i każdy choćby odrobinę zorientowany w realiach człowiek wie, że wcale nie musiała prosić o specjalne traktowanie, żeby je uzyskać. Jarosław Kaczyński też nie prosił, żeby dyrektor publicznego szpitala osobiście przywoził mu kule…

Protegowanych pacjentów jest cała masa. Nie istnieje system ochrony zdrowia, w którym nie byłoby grup uprzywilejowanych. Część korzysta z przywilejów wynikających z przepisów (w Polsce np. cukrzycy i chorzy onkologicznie), inni są uprzywilejowani z mocy zwyczajów. Uprzywilejowani są np. lekarze i członkowie ich rodzin. Ponadto księża, osoby bardzo znane, wyższej rangi politycy i urzędnicy. Są też przywileje branżowe, należne policjantom i żołnierzom. Pamiętam, gdy trzydzieści lat temu zatrudniałem się w Collegium Medicum UJ. Zgodnie z ówczesnymi przepisami miałem pewne uprawnienia specjalne, takie jak omijanie kolejki w aptece. Oczywiście nigdy z tego nie korzystałem, a przepisy wkrótce zmieniono. Nigdy jednakże nie było i nie będzie tak, że wszyscy pacjenci będą traktowani równo. Zawsze są tacy, którzy mają lepiej. Albo dlatego, że sami są ważniejsi od innych (np. są VIP-ami, kobietami w ciąży, małymi dziećmi), albo ich schorzenia są chorobami „specjalnej troski” z uwagi na problem epidemiologiczny, jaki stanowią. Może się to wydawać dziwne, ale nikt na serio nie podważa nierówności pomiędzy chorymi. Spory dotyczą tego, kto powinien być uprzywilejowany.

W sprawie Witków nie chodzi o uprzywilejowany status. Jestem jak najdalszy od oceniania, czy nadzwyczajnie długi czas przebywania tego pacjenta na OIOM-ie wynika z jego skądinąd oczywistego uprzywilejowania. Nie mam też nic przeciwko temu, aby rodziny najważniejszych osób w państwie miały lepszy dostęp do świadczeń medycznych niż zwykli obywatele (co oczywiście nie znaczy, że nie uważam, iż bardzo źle się stało, że Elżbieta Witek bądź ktokolwiek inny wskazany przez Kaczyńskiego jest lub byłby marszałkiem Sejmu). Kwestia jest innego rodzaju: chodzi o to, czy gdyby miejsce na OIOM-ie trzeba by było jednak zwolnić, szpital powstrzymałby się od tego, kierując się LĘKIEM.

Sprawa Witek dotyczy tego, czy lekarze baliby się odłączyć tego pacjenta od aparatów bądź zmniejszyć intensywność stosowanego leczenia z powodu ryzyka pojawienia się oskarżeń o bierność terapeutyczną, niedopełnienie obowiązków, a nawet „bierną eutanazję”. Nie wiem, czy w tym konkretnym przypadku tego rodzaju lęk występuje. Wiem natomiast z całą pewnością, że strach przed oskarżaniem lekarzy z powodu panującej presji ideologicznej jest powszechny. Dlatego wielu pacjentów jest niepotrzebnie intubowanych albo przetrzymywanych na oddziałach intensywnej terapii. Ideologia oparta na antyeutanatycznej histerii wdziera się do szpitali, paraliżując lekarzy i przynosząc pacjentom, którzy nie mogą spokojnie umrzeć, niewymowne wprost cierpienia. Podobnie ma się sprawa z aborcją. Dyktowane z zagranicy fanatyczne prawo sprawia, że w polskich szpitalach leżą kobiety z umierającymi noworodkami.

Winnym tych horrorów jest przede wszystkim Kościół katolicki i Watykan. To z Watykanu od kilku dekad płynie do Polski raz za razem ponawiane przykazanie, aby wszelkimi środkami wpływać na prawodawców naszego kraju, by tworząc i zmieniając prawo medyczne, w największym możliwym stopniu ograniczali prawo kobiet do aborcji oraz lekarzy do niepodejmowania bądź przerywania leczenia w stanach terminalnych. To obsesje papieży i biskupów są winne temu, że takie rzeczy dzieją się w naszym kraju – jak widać, dalekim od suwerenności w stosunku do Stolicy Apostolskiej. To biskupów i ich bardzo długich rąk boją się lekarze.

Histeria antyeutanatyczna, która być może odegrała swoją rolę w sprawie Witków (naprawę nie wiem, czy tak było, lecz uważam to za możliwe), jakiś czas temu dała o sobie znać w sposób iście groteskowy, gdy to umierającemu w Wielkiej Brytanii Polakowi nadano fikcyjny status dyplomaty, aby móc go przywieźć do kraju, gdyż w Wielkiej Brytanii zdecydowano sądownie o odłączeniu go od aparatury podtrzymującej funkcje życiowe. To się dzieje naprawdę. Lęk przed Kościołem, podsycany przez rozfanatyzowanych funkcjonariuszy partyjnych, nie jest żadnym wymysłem, lecz prawdziwą udręką polskiej medycyny. Lekarze boją się swoich gorliwych ideologicznie przełożonych, a przełożeni boją się partyjnych bonzów i biskupów. Pani dyrektor szpitala w Legnicy z pewnością wie, o czym mówię.

Dzieje kościelnych ingerencji w medycynę i prawo medyczne to licząca sobie półtora tysiąca lat historia ciemnoty, zabobonu i okrucieństwa. Kiedyż wreszcie to się skończy?