Nauczyciel – zawód w kryzysie
Przez dekady wykonywałem zawód nauczyciela, nie wiedząc o tym. Jak to możliwe? Otóż wydawało mi się, że wykładowca akademicki, a już zwłaszcza wykładający z pozycji profesora, to ktoś inny i ktoś więcej niż nauczyciel. Ktoś inny, bo niezobowiązany do dydaktycznego przetwarzania intelektualnych treści, które wykłada, lecz niejako udostępniający je w porządku i w języku, który należy do własnej natury danej dyscypliny wiedzy. Ktoś więcej, bo wykładanie nie jest uczeniem, lecz stanowi jedną z postaci życia naukowego, w które student jest wprowadzany właśnie poprzez słuchanie wykładu.
Dziś wiem, że to złudzenia. Nie da się niczego dobrze uczyć, nie uprzystępniając wiedzy i nie stosując sposobów utrzymywania uwagi i zainteresowania studentów. Wykładowca w gruncie rzeczy jest tak samo nauczycielem jak nauczyciel szkolny. Różnica polega na tym, że ma do czynienia ze starszymi i nieco dojrzalszymi uczniami. Zresztą ta różnica w stopniu dojrzałości między nastolatkiem i dwudziestolatkiem w ostatnich dekadach jakby się zmniejszyła. Życie stało się bardziej złożone, więc i dłużej się do niego dorasta, a jednocześnie swoboda obyczajowa skróciła okres, w którym nastolatkowie podlegają rozmaitym ograniczeniom.
To dobrze, że uświadomiono nam, że też jesteśmy nauczycielami. Niestety, ten nowo odkryty stan rzeczy oraz wynikające z niego konsekwencje w sferze organizacji dydaktyki akademickiej ma również swoje złe strony. Ale czy na pewno złe?
Zależy to od punktu widzenia. W pewnym stopniu (mniejszym niż nauczyciele licealni) zostaliśmy poddani presji programów nauczania (sylabusów), choć najczęściej sami jesteśmy ich autorami. Musimy bardziej się starać, bo w przeciwieństwie do dawnych, dobrych czasów wymaga się od nas realizowania pewnego „materiału”. Nasza wolność została mocno ograniczona. Do pewnego stopnia ma to nawet pozytywny wpływ na jakość zajęć, bo ogranicza ględzenie i niekończące się dygresje, lecz jednocześnie zniechęca profesorów do mówienia czegoś niestandardowego, niekoniecznie łatwego do znalezienia w podręczniku.
Jednakże znacznie większy wpływ na nasz sposób prowadzenia zajęć na uczelniach wywarło masowe wprowadzenie anonimowych ankiet studenckich. Od kiedy każdy wykładowca wie, że duże wymagania, niejednoznaczność kryteriów oceny i wszelkie spory ze studentami, wywołujące nie zawsze przyjemne emocje, kończą się wrednymi uwagami studentów w ankietach i niskimi ocenami, z których potem trzeba się tłumaczyć przed szefem, praktycznie wszyscy – od doktoranta po profesora – prowadzą zajęcia oportunistycznie, czyli tak, aby uniknąć wszelkiego niezadowolenia studentów. W konsekwencji zajęcia stają się łatwe i przyjemne, niekontrowersyjne i nietrudne do zaliczenia. Wszyscy są zadowoleni, lecz jakość nauczania i powaga studiowania na tym z pewnością nie zyskują. No i nie ma już mowy o tym, żeby profesor „dawał z siebie wszystko”. Tak się wysokich not u studentów nie zyskuje.
Stając się z biegiem lat normalnymi nauczycielami, my, wykładowcy, zaczynamy rozumieć, na czym polegają problemy tego zawodu. A obecnie są to problemy tak nowe i tak potężne, że przerastają nas nie tylko indywidualnie, lecz instytucjonalnie i kulturowo. Wykładając na uniwersytecie, widzę gołym okiem, że zawód nauczyciela, do którego się „przyznaję” dopiero od jakichś dziesięciu lat, jest w bardzo głębokim kryzysie.
Wynika on z dwóch procesów. Jeden to demokratyzacja, z której wynika znaczne ograniczenie „apriorycznego” autorytetu nauczyciela oraz dowartościowanie podmiotowości ucznia i studenta. Dystans między uczącymi się i nauczycielami dramatycznie się skrócił. Drugi proces to „naddostępność” wiedzy. Nauczyciel nie tylko od dawna nie jest już jedynym dostępnym źródłem wiedzy, lecz nie jest też źródłem uprzywilejowanym. Każdy uczeń lub student może w dowolnej chwili znaleźć w sieci filmiki i prezentacje wyższej jakości i bardziej atrakcyjne niż lekcje albo wykłady oferowane przez jego nauczyciela. Tym samym spędzanie czasu z uczniami/studentami w zamkniętych pomieszczeniach, offline, w zadanym z góry czasie, niemalże przymusowo, zaczyna wyglądać na jakąś anachroniczną opresję. Prowadzimy wykłady czy lekcje („zajęcia”) w poczuciu, że gdyby nie jakaś forma przymusu, być może nikogo by na nich nie było. To bardzo poniżające i deprymujące uczucie.
Skoro wiesz, że nie jesteś ani szanowany, ani nawet potrzebny, to się nie starasz. A raczej starasz się, lecz dla siebie, a nie dla uczniów, to znaczy wykorzystujesz dobrze znane tricki i metody, żeby podobać się uczniom i uzyskać ich aprobatę. W dłuższej perspektywie oznacza to całkowite odwrócenie dawnej dyspozycji ról. Kiedyś to uczniowie bali się nauczycieli i się starali im podobać, a teraz jest na odwrót. Ogólna zasada konkurencji rynkowej niemalże bez reszty objęła szkoły i uczelnie we władanie. Uczelnia zabiega o „nabór”, a ten zależy od tego, ile wart jest na rynku pracy jej dyplom i jak łatwo go uzyskać.
Te dwa częściowo sprzeczne ze sobą czynniki trzeba jakoś zbalansować – ku satysfakcji klienta. Klienta, bo z roku na rok szkoły i uczelnie w coraz większym stopniu stają się dostarczycielami „usług edukacyjnych”. Niestety, edukacja „uusługowiona”, czyli sformatowana jako bezpośrednio lub pośrednio opłacone świadczenie, podlegające marketingowym prawom wymiernej ekonomiczne satysfakcji konsumenckiej, jest generalnie słaba. Podporządkowana jest zasadzie równania w dół i umasowienia, a to mądrości nie służy.
Tym jednakże, co jako profesora filozofii boli mnie najbardziej w obserwowanej przez nas gwałtownej ewolucji społecznych i kulturowych, a w konsekwencji także organizacyjnych uwarunkowań edukacji, jest jej infantylizacja. Niestety, akurat filozofia najbardziej ze wszystkich dziedzin życia umysłowego odwołuje się do dojrzałości i powagi. Tymczasem naturalną tendencją dydaktyki podporządkowanej zasadzie „klient nasz pan” jest przekształcanie nauki w zabawę. Dlatego zajęcia szkolne i akademickie w coraz większym stopniu przypominają miłe spędzanie czasu – amatorskie, niezobowiązujące pogadanki i dyskusje, połączone z prezentacjami „interesujących rzeczy”.
Tymczasem w takim trybie nie można uzyskać gruntownego wykształcenia ogólnego ani tym bardziej wykształcenia profesjonalnego. A przecież wiele kierunków studiów ma dziś charakter pogadankowo-amatorski, co samo w sobie jest jakąś dewiacją. W dodatku zawód nauczyciela (także akademickiego) coraz bardziej się pauperyzuje i jest coraz mniej prestiżowy, przez co z dekady na dekadę obniża się jakość kadr.
Na uniwersytetach są cienkie ściany i drzwi – przechodząc koło sal wykładowych, bardzo często słyszę wykładowców mówiących na poziomie słabych tiktoków. Bardzo mi wstyd z tego powodu, lecz właściwie dlaczego miałoby być inaczej? Nie dość, że niskie płace zniechęcają najzdolniejszych i kariera akademicka dawno już przestała być atrakcyjna, to w dodatku od dawna nikt już nie sprawdza, co ze studentami robią prowadzący zajęcia doktoranci, a potem młodzi doktorzy. Wręcz nie wypada, aby profesor uczył kogoś, jak ma prowadzić wykłady czy ćwiczenia.
To, co się dzieje w szkołach i w uczelniach niższej rangi, jest smutne i deprymujące. Trudno sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał proces naprawy zawodu nauczyciela i restytucji edukacji w nowych warunkach społecznych i technologicznych. Zwłaszcza inwazja botów AI zmienia wszystko. Wchodzimy w epokę schyłkową edukacji w dotychczasowym jej rozumieniu. Nie wiemy nawet, czy w przyszłości osoby spędzające czas z młodzieżą w ogóle będą nauczycielami i czy będą się tak nazywać. A jednak nawet schyłek jest czasem, który trzeba przetrwać uczciwie i z godnością.
Na początek roku akademickiego życzę nam wszystkim, nauczycielom, wielkiej cierpliwości, stoickiego spokoju i zachowania godności.