Jak naprawić naukę?
Za kilka tygodni resort nauki będzie miał nowego szefa. Środowisko akademickie, od lat upokarzane przez ekipę PiS, a w szczególności przez ministra Czarnka, czeka na tę zmianę z ekscytacją. Kto będzie ministrem? Kto będzie podsekretarzem stanu nadzorującym wyższe uczelnie? Co się zmieni?
Pierwsza rzecz, którą trzeba rozważyć, to ewentualne rozdzielenie ministerstwa nauki od ministerstwa edukacji. PiS połączył je w jedno superministerstwo, co ma swoje zalety, lecz ma również wady. Zaletą jest zachowanie ciągłości w edukacji i ułatwienie synchronizacji kształcenia na różnych poziomach. Tyle że dotychczas nic takiego się nie stało – nadal szkoły sobie, a uczelnie sobie. Nie ma ciągłości ani współpracy, wyjąwszy kilka chwalebnych przykładów, jak liceum akademickie w Toruniu.
Wadą obecnej organizacji jest natomiast wielki rozrzut problematyki, którą jeden urząd musi się zajmować. Między przedszkolem a wysoko specjalistycznym laboratorium badawczym jest przecież akurat tyle podobieństw co między rysunkiem trzylatka a sztuką pokazywaną w galeriach. Nikt z powodu rysowania nie włącza przedszkoli do resortu kultury. Powiedzmy, że sprawa jest do dyskusji.
Polska nauka nie stoi tak źle, jak mogłoby wynikać z rankingów. Źle stoją instytucje – polscy naukowcy radzą sobie bardzo dobrze. Tyle że swoje sukcesy osiągają zwykle za granicą i na konto zagranicznych uczelni. W Polsce organizacja badań jest wciąż słaba i niewielkie są kwoty dostępnych grantów. Do grantów międzynarodowych dostęp jest zaś bardzo utrudniony z powodu barier instytucjonalnych i biurokratycznych. Mitręga biurokratyczna jest potworna, a szanse wygranej wielokrotnie niższe niż ryzyko porażki. Kto spędza czas na pisaniu wniosków grantowych, nie pracuje i nie „punktuje”, więc lepiej pracować dla kogoś innego, kto granty dostaje. Z naukowym Bizancjum naukowcy najczęściej jednak przegrywają. Zostaje jeszcze sfera minigrantów („badania statutowe”, ale mniejsza o nazewnictwo), w której można coś zrobić, choć nie będzie to wielka nauka. Raczej służą przetrwaniu „ludowi naukowemu”.
Z nauką jest już tak (i zawsze było), że większość tego, co się publikuje, jest mało ważna. Nauka jest dość marnotrawna, jakkolwiek w miernocie i przyczynkarstwie jest taki sens, że dając zatrudnienie niższej rangi naukowcom, pozwalają utrzymać się pewnej licznie osób w sferze akademickiej, dzięki czemu jako pomocnicy, „świadkowie wiedzy” i nauczyciele mogą stanowić niezbędną społeczność pośredniczącą pomiędzy nauką i społeczeństwem oraz po prostu kompetentną publiczność dla awangardy naukowej. Mówiąc o efektywnie działającym systemie redystrybucji środków na naukę, trzeba o tej socjologiczno-epistemologicznej okoliczności pamiętać. Pieniądze na naukę zawsze w większości się „marnują”.
Tzw. grantoza (wraz z punktozą), czyli reorganizacja całej działalności naukowej do postaci projektów badawczych finansowanych przez granty zdobyte w konkursie opierającym się na recenzjach, ma kilka dobrze znanych wad, z powodu których system doczekał się tych niepochlebnych przezwisk. Najważniejszą z nich jest wymuszanie sztucznych i niepotrzebnych projektów, które zgłasza się, aby zapewnić sobie punkty za publikacje oraz honoraria. Racjonalizacja ruchu naukowego oraz poddanie go zasadom sprawiedliwej, bezstronnej oceny skutkuje trudną do pohamowania proliferacją i redundancją badawczą.
Inną wadą tego systemu jest promowanie nauki konserwatywnej i konwencjonalnej na niekorzyść projektów metodologicznie i teoretycznie nowatorskich, które z natury rzeczy budzą sceptycyzm recenzentów. Granty zwykle są rutynowe i zachowawcze.
No i wreszcie mamy owo słynne niedostosowanie systemu sprawdzającego się tyle ile w odniesieniu do nauk ścisłych i przyrodniczych, lecz jakże szwankującego w przypadku humanistyki. Osobiście nie wyobrażam sobie, abym miał wystąpić o „grant na badania filozoficzne”. Nigdy też nie zdarzyło mi się przeczytać książki filozoficznej napisanej, jak to się mówi, „w ramach grantu”. Humaniści potrzebują pieniędzy na książki, kwerendy, konferencje i dofinansowanie niektórych publikacji, lecz te niewielkie kwoty nie będą lepiej wydane, gdy rozdzielą je zacni profesorowie wedle swojego uznania, niż w przypadku, gdy decydują o tym sztuczne konkursy grantowe, gdzie recenzentami są również zacni profesorowie. Uznaniowość, stronniczość i konflikty interesów są nie do wyeliminowania i nie ma co walczyć z tymi wiatrakami. Lepiej po prostu zaufać uczelniom, że będą z grubsza wiedziały, co zrobić z niewielkimi kwotami przeznaczonymi dla polonistów czy filozofów.
W przypadku nauk przyrodniczych, technicznych czy medycznych jest trudniej, bo i kwoty są zupełnie inne. Niemniej warto byłoby, aby nowy minister wyregulował algorytm finansowania uczelni w taki sposób, żeby nieco więcej było tam miejsca dla takich miękkich i mało wymiernych zmiennych jak prestiż uczelni i naukowców w niej zatrudnionych, zaufanie do własnej zdolności poważnej uczelni do sprawiedliwego i efektywnego rozdzielenia środków na badania czy też ryzyko związane z nowatorskimi badaniami.
Oczekiwałbym od nowego ministra, że bardziej zaufa uczelniom i pozwoli im swobodnie dysponować większymi niż obecnie kwotami kosztem części budżetów kilku instytucji, które zajmują się bezstronnym i fachowym rozdzielaniem środków na naukę. Nie wiem, jak ten parytet powinien wyglądać, lecz jestem pewien, że zwiększenie autonomii uczelni w dzieleniu środków oraz zwiększenie środków przeznaczonych do samodzielnego dysponowania nimi w ramach pewnego konsensualnego ustalenia, które uczelnie i wydziały są najlepsze, wyszłoby polskiej nauce na dobre. Zalążkiem tego rodzaju reformy jest przyznawany w konkursie status uczelni badawczej. Nie jest to jednakże wystarczające lekarstwo na grantozę.
Jedną z konsekwencji przeistoczenia wyższych uczelni w zakłady produkujące wiedzę, a przez to ich organizacyjnego upodobnienia do korporacji, jest zredukowanie badań naukowych do formuły z grubsza algorytmicznego procesu, w którym wykonawca badań jest osobą w zasadzie wymienną i wymienialną na dowolną inną, jeśli tylko posiada ona odpowiednie umiejętności fachowe. Tymczasem w nauce liczy się trudno wymierny i silnie zindywidualizowany osobisty talent. Naukowcy nie są wymienni, a już zwłaszcza nie są wymienni w humanistyce.
Tymczasem są takie sytuacje, w których wymienność tę się zakłada. Dotyczy to zwłaszcza szkół doktorskich i doktoratów. Dawniej profesor umawiał się z absolwentem studiów magisterskich, że będzie mógł pisać u niego doktorat. Między tymi dwiema osobami zawiązywała się pewna więź i wzajemne upodobanie. Nie zawsze było to sprawiedliwe w stosunku do innych pretendentów, lecz było bardzo ludzkie i zgodne z tradycją naukowej współpracy i zastępowania pokoleń. Dziś doktorant to osoba gotowa wykonać pewną pracę w obszarze zainteresowań szkoły doktorskiej, zgłoszonym przez któregoś z profesorów i przez szkołę zaakceptowanym. Doktorant i jego promotor są niejako „wtórni” w stosunku do tematyki badań. Tym samym są w zasadzie wymienialni na innych. Pierwszeństwo ma temat, bo logika instytucji naukowej jest dziś (jak w korporacji) projektowo-zadaniowa. Dajcie mi problem, a człowiek się znajdzie.
Nie wiem, jak to jest w naukach przyrodniczych, ale w humanistyce czy w matematyce jest to stawianie sprawy wychowania młodej kadry na głowie. Nie wyobrażam sobie, aby poważny humanista upraszał jakąś wysoką komisję, żeby była łaskawa zaakceptować proponowaną przez niego tematykę, a następnie przydzieliła mu doktoranta. Usilnie proszę nowego ministra (ktokolwiek nim będzie) o naprawienie tego błędu. Możliwość „umawiania się” profesora ze studentem na pisanie doktoratu musi powrócić, a prawa profesorów do prowadzenia doktoratów nie mogą być ograniczane przez postanowienia szkół doktorskich. Generalnie degradacja autorytetu profesora nie wyszła uczelniom na dobre.
Podobnie jak dręczy naukę przerost konkursów grantowych i nadmierny nacisk na publikowanie (o konieczności przywrócenia powagi liście czasopism punktowanych szkoda nawet wspominać, bo to rzecz oczywista) w sferze dydaktyki dręczy nasze uczelnie przerost rozmaitych form kontroli, sprawozdawczości i akredytacji. Dziś każdy wydział żyje w rytm kolejnych wizyt komisji akredytacyjnych, oceniających potencjał dydaktyczny i naukowy jednostki (wydziału, instytutu). Oznacza to konieczność wytwarzania całego mnóstwa fikcyjnych dokumentów i uruchamiania biurokratycznej maszynerii, której zadaniem jest spełnić wymagania komisji i oderwanych od życia przepisów.
Nic z tego nie wynika poza udręką. Sprawozdawczość i kontrola są potrzebne, lecz nie w takim zakresie jak obecnie ani nawet w dwukrotnie mniejszym. Nowy minister musi to zmienić. Powiem tak: ministrze, daj nam normalnie żyć!
Częścią wielkiego systemu powszechnej nieufności-w-imię-sprawiedliwości jest sprowadzony z USA system anonimowych ankiet studenckich, w których studenci oceniają swoich wykładowców. System ten ma pewne zalety, bo pozwala wykryć poważniejsze nadużycia, takie jak opuszczanie zajęć przez wykładowcę, a także dyscyplinuje wykładowców nieuprzejmych czy notorycznie niesprawiedliwych, lecz jego skutki – zwłaszcza obecnie, w dobie mediów społecznościowych i upowszechnienia zbiorowego „hejtu” – są po prostu dewastujące. Nauczyciele w obawie przed odwetem niezadowolonych studentów zamiast prowadzić poważne zajęcia, starają się ze wszystkich sił być lubiani i nikomu nie podpaść. Unikają też wszelkich kontrowersji i drażliwych, trudnych tematów.
Na kierunkach humanistycznych prowadzi to do istnego wyjałowienia zajęć z wszelkiej żywej treści i emocji. Ankiety niszczą uniwersytet i muszą być zlikwidowane. Trzeba je zastąpić rozmowami opiekunów roku z liderami grup lub podobnym rozwiązaniem. Anonimowe ankiety to wylęgarnia hejtu, poniżenie dla wykładowców i – last but not least – sposób na demoralizowanie młodzieży. Przedstawianie anonimu jako rutyny jest fatalną nauką, zwłaszcza w dobie pełnego anonimowej nienawiści internetu.
Na pewno są i inne rzeczy, które należałoby zmienić. Te jednak wydają mi się najpilniejsze. Gdybym miał to wszystko streścić w jednym zdaniu i haśle, to powiedziałbym tak: więcej zaufania i więcej autonomii dla uczelni! Nie wiem, w jakim stopniu potrzebne nam zmiany będą utrudnione przez wymagania tzw. procesu bolońskiego oraz przepisy unijne, jednak warto zrobić, co się da. Bo naprawdę dobrze nie jest. Zbudowaliśmy dziesiątki pięknych kampusów, lecz teraz trzeba by zająć się poważną nauką i poważną edukacją. Jednej i drugiej jest za mało.