Filozoficzna łamigłówka. Poćwicz ze mną!

Może to i głupie, ale jestem to sobie samemu winny. W 1979 r., jako dwunastolatek, napisałem swój pierwszy tekst filozoficzny.

Był to minitraktat „Filozofia neutralności absolutnej”. Właśnie minęło 45 lat od tego czasu, gdy pracowicie wystukałem go na niemieckiej maszynie do pisania swojego ojca. Po co do tego wracać, i to publicznie? Osobisty mój powód jest jeden – cały mój dorobek jako filozofa bierze swój początek z tego tekstu. Kto czytał moje książki ściśle filozoficzne (jest ze sto kilkadziesiąt takich osób), ten pamięta, że najważniejsze jest w nich neutrum. Pojęcie to po raz pierwszy (bardzo jeszcze nieudolnie) wyjaśniałem w tej właśnie pracy sprzed 45 lat, jakkolwiek wtedy jeszcze mówiłem o „neutralności absolutnej”.

Bywa tak, że człowiek całe życie pobiera dywidendę od swoich dokonań z czasów dzieciństwa. Dotyczy to najczęściej młodocianych muzyków i aktorów. Może też jednak dotyczyć również filozofa. I tak jest właśnie ze mną. Zdaję sobie sprawę z tego, że prawie nikogo to nie interesuje, lecz ważni są dla mnie również ci bardzo nieliczni, którzy mnie czytają jako filozofa, a ich akurat to może zainteresować. To właśnie dla nich dzisiaj piszę ten „ezoteryczny” i samolubny „wpis” (co za słowo!), dziękując przy okazji za kibicowanie moim intelektualnym wysiłkom. W półokrągłą rocznicę filozoficznej inicjacji chciałbym ofiarować Wam taki drobiażdżek, który przy całej swojej błahości jest może i pierwszym exemplum nieznanego dotąd gatunku literackiego (choć Gondowicz z Bralczykiem mogą mnie tu rozczarować – jestem gotowy na Wasze korektury).

Ten gatunek nazwałbym paidetyką, czyli objaśnianiem słów chłopca. Inaczej mówiąc, przepiszę kilka pierwszych zdań swego dziecięcego traktatu, a potem wyrażę to samo w takich słowach i w takim języku, jaki dzisiaj uważam za najbardziej odpowiedni. A Was proszę o trzy minuty cierpliwości i próbę zrozumienia, co napisałem wtedy, by zaraz sprawdzić – poprzez lekturę mojej profesjonalnej autotranslacji, a następnie popularnej autoegzegezy – czy na pewno dobrze zrozumieliście. Mam nadzieję, że taki eksperyment dostarczy Wam dobrej rozrywki.

A więc zacznijmy. Oto co napisałem na początku 1979 r. w pierwszych słowach „Filozofii neutralności absolutnej”:

„Wyobraźmy sobie pewną strukturę zamkniętą, czyli zbiór rzeczy (rzecz pojmuję w szerokim znaczeniu), wśród których znajduje się samoświadomość tej struktury i świadomość jej jedyności jako struktura. Niech zamkniętość tego systemu polega na tym, że będzie on w pewnym sensie samozachowawczy, czyli jego świadomość nie będzie wahać się co do jego sensowności i jedyności lub w ogóle ich nie będzie rozpatrywać. Jednym z elementów struktury zamkniętej jest więc świadomość. Dotyczy ona oczywiście wszystkich elementów, łącznie z nią samą, a ponadto wyłącznie jej elementów, gdyż w przeciwnym razie pewne elementy nieuświadomione musiałyby należeć do innej struktury, co uniemożliwia przekonanie o jedyności. By świadomość mogła dotyczyć wszystkich elementów struktury, musi w jej skład wchodzić uświadomienie świadomości, uświadomienie o tym uświadomieniu itd. Powstaje tu nieskończona, niedopełnialna iteracja. Wynika z tego, że niemożliwe jest »uchwycenie« wszystkich elementów struktury, czyli że struktura zamknięta (»całość«) nie może istnieć w przedstawionej formie. Konieczne jest dopuszczenie możliwości »zgubienia« iteracji, czyli zatrzymania jej w pewnym momencie, z zachowaniem świadomości istnienia dalszych stopni iteracji. Tak zatrzymana iteracja staje się elementem »całości«. W momencie »zgubienia« świadomość krystalizuje się w pogląd lub tylko pojęcie”.

A oto jak wyraziłbym to dzisiaj (profesjonalnie):

„Immanencja samoświadomego ja dana jest sobie jako jedyna totalność, dla której wszelka zewnętrzność, a zwłaszcza inne ja, pozostaje jedynie pewną formalną możliwością, niezdolną podważyć pozycji fantazjującego o niej podmiotu. Samowiedza rozpoznaje siebie jako skończona świadomość, która wszelako władna jest przenieść się w dowolny rejon immanencji i uczynić go sobie przytomnym. To zaś oznacza, że skończona świadomość pojmuje siebie jako potencjalnie nieskończoną, czyli nieograniczaną przez własną intencjonalność i niezdolność uprzytomnienia sobie totalności immanencji, w której jako podmiot panuje. Nieskończoność dana jest świadomości jako nieskończona, acz nigdy nieaktualizująca się możliwość wnoszenia się (bądź cofania) na coraz wyższe poziomy refleksji, tj. jako świadomość siebie, świadomość tej świadomości itd. Warunkiem możliwości świadomości jako nieskończonej samoświadomości jest zatrzymanie ruchu nieskończonej samokontemplacji, a zatrzymanie tego ruchu to określoność – pojęcie lub sąd. Sens (pojęcie) lokalnie krystalizuje się w nieskończonej immanencji i ma tę nieskończoność za swój warunek możliwości. Myśląca świadomość zatrzymuje się w myśleniu i to zatrzymanie jest waśnie określaniem”.

Gdyby zaś postawiono przede mną zadanie wyjaśnienia tego osobom niemającym doświadczenia w czytaniu trudnych tekstów filozoficznych, to powiedziałbym tak:

„Czy zastanawialiście się, czym są pojęcia i co to znaczy, że się je rozumie? Zgodzicie się zapewne, że trzeba być istotą myślącą i świadomą, aby cokolwiek rozumieć. Ale czy zanim świadomość nie stanie się świadomością czegoś określonego, na przykład rozumieniem jakiegoś pojęcia (dajmy na to pojęcia „drzewa”), to nie musi ona być niejako otwarta na rozumienie wszystkiego, co tylko da się pojąć i co jakby wirtualnie już »mamy w głowie«, a tylko w danym momencie o tym nie myślimy? Jeśli tak jest, znaczyłoby to, że pojmując cokolwiek, nie tyle skupiamy się na tym i to rozumiemy, lecz raczej myślimy nad całością tego, co mamy w głowie i czym sami jesteśmy, skupiamy się więc jakby na sobie, a dopiero następnie zatrzymujemy się w tym kontemplowaniu siebie i pozwalamy ukształtować się w umyśle czemuś – jakiemuś sensowi, czyli pojęciu. Zamiast w nieskończoność rozważać »co to jest?« i poprzez – dajmy na to – drzewo wmyślać się w cały kosmos, którego przecież drzewo jest częścią, pozwalamy sobie zatrzymać się w tym nieskończonym myśleniu i po prostu pomyśleć »drzewo«. A to znaczy, że rozumiemy świat pod warunkiem zaprzestania wmyślania się w niego. Musimy coś »bezmyślnie« wziąć takie, jakie jest, żeby w ogóle to zrozumieć”.

Odnajdujesz się w tej trzeciej wersji po próbach zrozumienia pierwszej i drugiej? Jeśli tak, to bardzo się cieszę i chyba wolno mi tak powiedzieć – gratuluję!