Trump nie wygra, ale Ukraina niestety też nie
Od kilkunastu dni internet wieszczy dość jednozgodnie apokaliptyczne scenariusze wydarzeń politycznych. Oczywiste dla wszystkich osłabienie umysłowe Joe Bidena w połączeniu z cudownym ocaleniem Trumpa od śmierci z rąk zamachowca wywołały histerię wśród komentatorów. Trump ma już rzekomo wygraną w kieszeni, bo demokraci zastygli w stuporze niczym sam prezydent i, niezdolni do żadnego ruchu, idą na spotkanie swojej klęski. A jak już Donald Trump weźmie władzę, to odda Ukrainę Rosji, gdyż nie interesuje go ani NATO, ani Rosja, lecz jedynie Chiny, przy których i wobec których Rosja jest jedynie wasalnym mocarstwem regionalnym.
Nie zgadzam się z tymi prognozami. Oczywiście nic już nie jest w stanie usprawiedliwić zmarnowania przez demokratów kilku miesięcy, gdy powinni byli znaleźć nowego kandydata na prezydenta. Nic też nie usprawiedliwia samego Bidena, który już dawno powinien zapowiedzieć, że nie będzie się starał o drugą kadencję. Na szczęście jednak istnieje coś takiego jak instynkt samozachowawczy i mają go nawet tak pozbawione elastyczności i energii struktury biurokratyczne jak administracja amerykańska i Partia Demokratyczna.
I właśnie dlatego, że każde stworzenie chce przetrwać i żyć, przewiduję, że Joe Biden ogłosi wkrótce swoją „abdykację”. Sądzę, że decyzję już podjął, a obecna kwarantanna covidowa służy jej wykonaniu. Bardzo trudno uwierzyć, aby akurat Biden, pilnowany ze wszystkich stron, żeby nikt na niego nie kaszlał i nie prychał, „dostał covida”. To raczej „covid dyplomatyczny”. Jaki on tam jest, niech mu już będzie, ale ważne, by skutecznie odesłał Bidena na emeryturę. Sądzę, że za chwilę ogłosi, iż wielce szacowne konsylium lekarzy orzekło, że jego zdrowie osłabło na tyle, że nie będzie mógł podołać trudom i wyzwaniom, w związku z czym serdecznie i z całym przekonaniem rekomenduje jako kandydata/kandydatkę… no właśnie, kogo?
Jest już za późno, żeby promować jakiegoś gubernatora, o którym w stanach „swingujących” nawet nie słyszano. Kandydatem awaryjnym musi zostać polityk bardzo dobrze wszystkim znany albo jakaś nie do końca polityczna, ale powszechnie znana postać. Najbardziej narzuca się Kamala Harris, jakkolwiek nie cieszy się wielką estymą. Jej zaletą jest natomiast to, że sprawuje urząd wiceprezydenta, a na początku kadencji mówiło się, że jest naturalną następczynią Bidena. Pewnie więc postawią na nią, lecz w zapasie jest wciąż Hilary Clinton, która przegrała z Trupem, ale tylko o włos. W każdym razie obie panie stanęły w blokach startowych, publikując komentarze na temat obecnie najbardziej w USA gorący, czyli na temat programu wyborczego Trumpa „Project 2025”. Trzecią możliwością jest uproszenie Michelle Obamy, aby zgodziła się kandydować. Miałaby zapewne największe szanse, jakkolwiek polityka nie jest jej profesją i sprawowanie funkcji prezydenta USA mogłoby być dla niej bardzo trudne. Ma jednakże u swego boku Baracka, więc w pewnym sensie jej wybór byłby powrotem do ery Baracka Obamy. Tyle że nie wszystkim wyborcom demokratów tak bardzo się ta prezydentura podobała.
Amerykanów nie interesuje Ukraina, lecz podatki, dostęp do opieki zdrowotnej, bezrobocie oraz plaga narkomanii. Dlatego w pewnym sensie światu jest wszystko jedno, kto te wybory wygra. Przypuszczalnie po zmianie kandydata bardzo szybko przewaga Trumpa zacznie topnieć, a w końcu demokraci utrzymają władzę. Jednakże nawet wtedy Ukraina nie może liczyć na wielkie dostawy broni z USA. Po prostu nikt nie wierzy, że można za pieniądze, czyli za zakupy broni, „wykupić” zagarnięte przez Putna tereny wschodniej Ukrainy. Polityka USA i Zachodu wobec konfliktu w Ukrainie skoncentruje się na tym, co ma dla świata naprawdę strategiczne znaczenie, czyli utrzymaniu demokracji w Kijowie i utrzymaniu Odessy. O odbiciu Doniecka i Krymu nie ma nawet co marzyć. Nie wiadomo nawet, czy w Doniecku o tym marzą.
Tego USA i ich prezydent – ktokolwiek nim będzie – zmienić nie może. Może natomiast powstrzymać Rosję przed próbą zdobycia Kijowa i ustanowienia tam lojalnej wobec Moskwy władzy. Żeby tak się nie stało, w Ukrainie muszą się odbyć wybory prezydenckie. Społeczeństwo USA nie będzie popierać „w imię demokracji” przywódcy, który zawiesił wybory. Nawet jeśli w pełni demokratyczne wybory w Ukrainie nie są teraz możliwe, lepiej przeprowadzić ułomne i niedoskonałe niż żadne. Obecnie bowiem jest tak, że Zełenski z miesiąca na miesiąc coraz bardziej staje się „prezydentem z poślizgu”. Jeśli ma otrzymać więcej uzbrojenia i zmobilizować większą liczbę młodych mężczyzn do walki z Rosjanami, musi odtworzyć swój mandat.
Niezależnie od tego, kto wygra w USA, zadaniem Polski będzie mobilizowanie USA oraz partnerów europejskich do wspierania Ukrainy zakupami broni. Na razie tej broni idzie do Ukrainy tyle, żeby nie mogła przegrać, a jednocześnie żeby wojna się nie rozwinęła za bardzo. Rosjanie są jednakże bardziej uparci. Gotowi są też poświęcać znacznie więcej środków na walkę z Ukrainą niż Zachód na jej obronę. Sytuacja jest więc niewesoła. Trudno sobie wyobrazić, że jesienią nowy prezydent powie, że teraz będzie wysyłać na Ukrainę trzy razy więcej broni. Tego Amerykanie nie chcą usłyszeć ani od Trupa, ani od Harris. A zresztą, czy USA naprawdę mają aż tyle broni? Analitycy amerykańscy podają to w wątpliwość, choć jak jest naprawdę, to wie tylko Departament Obrony i Biden.
Zwiększenie pomocy dla Ukrainy jest generalnie mało prawdopodobne, podobnie jak jej wyraźne ograniczenie. A to oznacza, że w perspektywie wieloletniej o losie Ukrainy zdecyduje nowy protektor Rosji, jakim powoli – trochę na życzenie Zachodu – stają się Chiny. To Chiny będą decydować, ile broni i w jakim tempie będzie mogła produkować Rosja. A jako że celem Chin jest odzyskanie kontroli nad Tajwanem, „rosyjski potencjometr” bardzo się im przyda. Ameryce odechce się bronić Tajwańczyków, jeśli miałoby to oznaczać, że w odwecie Chiny wyposażą Rosję w środki wystarczające do opanowania Kijowa.
Czego więc należy się spodziewać? Ja spodziewam się zwycięstwa nowej kandydatki demokratów, zgniłego rozejmu w Ukrainie i powolnego wzrostu znaczenia ugodowych polityków w Kijowie i w Tajpej. Bo ludzie nie lubią wojny, a na wiszące nad nimi wielkie imperium i tak nie poradzą.