Collegium Humanum – jak to działało?
Nie mogę wyjść z podziwu nad „modelem biznesowym” wymyślonym przez kuzynów i, jak wyraził się Ryszard Czarnecki, „braci duchowych” o nazwisku na C. Bo o ile znam Ryszarda, to jego wkład intelektualny w przedsięwzięcie, które całym sobą gorąco wspierał, musiał być znaczny. Jak wiele rzeczy genialnych – model jest prosty.
Zaczynamy od rozpoznania popytu, czyli niezaspokojonej potrzeby na rynku. Taką potrzebą są dyplomy międzynarodowo uznawanych studiów Master of Business Administration (MBA), czyli magisterskich studiów z zarządzania w przedsiębiorstwach, przeznaczone dla osób, które chcą i mogą skorzystać ze stworzonego przez PiS przepisu dającego możliwość objęcia lukratywnej synekury w zarządzie spółki skarbu państwa lub w spółce samorządowej bez egzaminu, lecz właśnie na podstawie dyplomu MBA.
Przepis służy przejęciu spółek przez „swoich”, czyli partyjnych i ich rodziny, a także wynagradzaniu funkcjonariuszy partyjnych za wierność bądź wymuszaniu na nich lojalności. Żeby szybko i sprawnie przejąć spółki, potrzebny był system zalegalizowanego i bezpiecznego wyposażania swoich ludzi w lipne dyplomy MBA. Swoich, ale nie tylko. I tu właśnie rozbłyska geniusz C.!
Co zrobić, żeby rozkręcić bezpieczny biznes z lewymi dyplomami? Oto jakie zastosowano bezpieczniki:
1. Uwikłać konkurencję. Żeby zabezpieczyć melinę produkującą fałszywe dyplomy, nie wystarczy zarejestrować jej jako szkołę wyższą i uruchomić drukarkę do druku w kolorze. Trzeba umoczyć również paru ludzi z zewnątrz, z obozu wroga, aby nie przyszło im do głowy was ścigać. To da się łatwo zrobić, bo przecież wiadomo, że wiatry polityki czasami zmieniają kierunek i może się przydarzyć, że spółki staną otworem przed tymi, którzy dziś muszą obejść się smakiem. Czemu więc nie skusić na dyplomik kilkunastu polityków konkurencji? Tylko jak to zrobić? To proste – wystarczy odegrać teatrzyk z pozorami, i to na tyle przekonujący, żeby co bardziej delikatni i „ze skrupułami” mieli czego się uchwycić, kłamiąc samym sobie i innym, że „studiowali naprawdę”. Aby to się udało, trzeba najpierw:
2. Wziąć zakładników. Produkcję lewych dyplomów trzeba prowadzić pod przykrywką „szkoły wyższej”. Ale to proste. Bierze się kilkunastu przypadkowych posiadaczy jakichś doktoratów, otwiera jeden czy dwa „kierunki” i tak jak w dziesiątkach innych fikcyjnych szkół wyższych, prowadzi się pseudostudia, najlepiej online. Ludzie się na to nabierają i nieświadomie biorą udział w roli statystów w przestępczym procederze. To samo dotyczy szeregowych pracowników administracyjnych, którzy mogą nawet nie wiedzieć, w co się tu gra. Wszystko bowiem jest zabezpieczone przez:
3. Kamuflaż. Nie wystarczą pozory. Żeby taki biznes w pełni zabezpieczyć, musi być spektakularna fasada. Bo najciemniej jest pod latarnią. Kto uwierzy, że uczelnia, która ma „kontakty międzynarodowe”, „filie zagraniczne”, rozdaje medale i honorowe dyplomy, organizuje rauty i przyjmuje listy gratulacyjne od ministrów, w istocie zajmuje się działalnością kryminalną? A jednak to jeszcze za mało. Trzeba mieć w sejfie dobre:
4. Kwity. Jak załatwić kwity na kogo trzeba? To nie takie trudne. Wystarczy pogadać serdecznie z tym i owym politykiem, roztoczyć wizję czystej i nienagannej magisterki czy też MBA, bez zawracania głowy i nadmiernej mitręgi. Najlepiej wyciągnąć od delikwenta jakiś podpis albo mail, w którym naiwny do czegoś się zobowiązuje (np. „zapisuje się” na studia) czy na coś zgadza albo i „ślubuje”. Wtedy można mu wypisać całą płachtę „zaliczeń” i lewy dyplom. W razie jakiejś wpadki cuchnący dokument zostanie wszak wyciągnięty z sejfu i zrobi się smród na cały kraj. I jak wtedy umoczony naiwniak udowodni, że o niczym nie wiedział? I kto mu uwierzy?
Collegium Humanum kręciło się tak doskonale, że można było wejść na wyższy poziom biznesu, czyli handel wizami studenckimi. To już naprawdę wyższa szkoła jazdy: założyć „filię” w egzotycznej postsowieckiej despotii, „zapisywać na studia” każdego, kto zapłaci bądź za kogo zapłacono, a potem załatwiać „studentom” wizy, z którymi będą mogli dostać się na Zachód. Czapki z głów!
Jak to wszystko było możliwe? Jakie warunki społeczne i mentalne ugruntowały biznes zwany Collegium Humanum? Wszystko zaczęło się w latach 90. od kompletnej anarchizacji sektora szkolnictwa wyższego. Jak grzyby po deszczu wyrosły setki pseudoszkół, w których byle kto pracował i które każdemu dawały dyplom w zamian za kilkadziesiąt dni spędzonych (głównie w weekendy) na nic niewartych zajęciach oraz za przestawienie byle wyklejanki z cudzych prac jako „pracy licencjackiej” albo „pracy magisterskiej”.
Masowa fikcyjna edukacja i całkowita niewrażliwość na zło moralne, jakim jest plagiat, kompletnie wypaczyły pojęcie o tym, czym jest studiowanie i co to znaczy „ukończyć studia”. Nawet ludzie przyzwoici, którzy kiedyś studiowali, ulegli infantylnemu i w gruncie rzeczy niemoralnemu złudzeniu, że wysłuchanie jakichś pogadanek, zaliczenie trywialnych testów i oddanie „pracy” będącej mieszanką plagiatów i napisanych analfabetyczną polszczyzną bzdur jest mimo wszystko jakimś tam studiowaniem, dającym jakieś tam wykształcenie. A pandemia dorzuciła do tego akceptację dla zajęć online jako zwykłej formy studiowania.
O ile więc dawniej w ramach edukacyjnej fikcji trzeba było pofatygować się kilkadziesiąt razy na weekendowe zajęcia, o tyle teraz wystarczy kilkadziesiąt razy zalogować się na takie zajęcia. I tak to żaba została ugotowana, a politycy uwierzyli, że jak przejdą przez kilka logowań, kilka infantylnych testów i może jeszcze sklecą w dwa wieczory jakiś plagiatowy patchwork w charakterze „pracy magisterskiej”, to będą czyści. Bez tej głęboko zakorzenionej społecznie demoralizacji, jaka od dekad zatruwa edukację akademicką (nie tylko niepubliczną), biznes Collegium Humanum i zastawianie pułapek na polityków nie byłoby możliwe.