Małoć w Polszcze katolików, mało
Sądzisz, że spełniając dobre uczynki zasłużysz sobie na zbawienie? Za przypisywanie sobie zasług w oczach Boga i „kupowanie” za nie zbawienia możesz się co najwyżej poopalać na stosie, a potem w piekle.
Czy wydaje Ci się może, iż obecność Jezusa w hostii ma charakter symboliczny i oznacza najściślejszą więź ludu bożego ze swym Pasterzem? Za coś takiego można było skończyć na jakimś Campo di Fiori. Bluźnisz, człowieku, jeśli wątpiąc w rzeczywistą obecność Jezusa w hostii, uważasz się za syna Kościoła Rzymsko-Katolickiego.
A może nie wierzysz, „katoliku”, w istnienie złych mocy i w siłę egzorcyzmów? Niech cię ręka boska broni, gdybyś miał się nazywać katolikiem!
Ale to wszystko jeszcze nic! Zdarzają się wszak i tacy „katolicy”, którzy czcząc Pana Jezusa podejrzewają, że był On wielkim jakimś prorokiem, wysłannikiem bożym, natchnionym i wybranym, lecz nie Bogiem samym, równym Ojcu i Duchowi Świętemu, zjednoczonym z nimi w troistej jedności! Jakież to szyderstwo, by tacy, którzy ośmielają się obrażać Pana i bluźnić Mu, odmawiając zupełności jego boskiej natury, mienili się jeszcze katolikami!
Ilu jest w Polsce katolików? Jeśli wyłączymy spod tej kategorii uzurpatorów i bluźnierców, wyznających herezje, to zostanie garstka. Nie bądźmy jednak bardziej papiescy o papieża. Zgódźmy się zaliczyć do katolików wszystkich tych łachmytów (niech im Bóg wybaczy). Przyjmijmy więc takie kryteria, które nie będą obrażać samego kościoła i samego rozumu. Po pierwsze więc katolik to ktoś, kto został ochrzczony w kościele katolickim. Jest to chyba warunek konieczny, acz z pewnością niewystarczający. Chrzest jest przymusowy i odbywa się poza świadomością chrzczonej dzidzi, więc żadnych wniosków z faktu ochrzczenia wyciągać nie można. Jeśli ktoś twierdzi, że w Polsce jest 90% katolików, bo tyle jest ochrzczonych, to pluje na swój kościół, czyniąc niedwuznaczną aluzję, że można być katolikiem bez wiary w Boga i dogmaty katolickie. No właśnie – kryterium wiary w kilka chociaż podstawowych dogmatów wydaje się podstawowe. Obawiam się jednak, że nawet redukując wiedzę o tych dogmatach do powtarzanego w kościołach wyznania wiary, ma o nich jako takie pojęcie zaledwie niewielka część chodzących do kościoła, nie mówiąc już o tym, aby mieli je nie tylko znać i rozumieć, lecz jeszcze w nie wierzyć.
A może katolik to po prostu ktoś, kto czasem chodzi do kościoła i na pytanie o wyznanie odpowiada, że jest katolikiem? Cóż, chodzi się do kościoła nie tylko z powodu wiary w to, a nie inne wyznanie, lecz również dlatego, że taka jest tradycja, że „jest przecież Coś”, że gdzieś trzeba się modlić, a u nas akurat do tego służy kościół katolicki. No a co do samookreślenia się jako katolik czy katoliczka, to z pewnością kościół nie jest jakimś publicznym szaletem, gdzie wystarczy chętka, aby weń wejść. Czuć się katolikiem nie wystarczy, aby nim być. Od znajomości dogmatów i wiary w nie uciec się nie da, jeśli szukamy definicji katolika nie uwłaczającej kościołowi. No i chyba nie da się uciec od najskromniejszego choćby kryterium ortopraksji, czyli co najmniej zewnętrznych znamion, choćby udawania, że prowadzi się życie zgodne z nakazami wiary.
No więc przyjmijmy te oto bardzo liberalne kryteria bycia katolikiem:
1. Ochrzczony w kościele katolickim
2. Chodzący czasami do kościoła
3. Określający samego siebie (samą siebie) jako katolika (katoliczkę)
4. Znający kilka najważniejszych dogmatów i wierzący w nie
5. Zachowujący przynajmniej pozory życia chrześcijańskiego
Nie są to żadne ostre kryteria, lecz nawet przy ich bardzo łagodnej i inkluzywnej interpretacji odsetek katolików w społeczeństwie polskim wypadnie nader skromnie. No, powiedzcie, tak na oko, pięć procent? A może dziesięć? No, co, może piętnaście? Tak czy inaczej jakaś tam sobie mniejszość. Tyle że cholernie wpływowa – do tego stopnia, że zachowuje się jak większość i jak większość jest traktowana. Na szczęście w wolnym kraju wolnych ludzi, którym kiedyś będziemy tak naprawdę, nie będzie miało żadnego znaczenia, ilu ma się współwyznawców – czy jest się w większości, czy w mniejszości. Na razie jednak ma to znaczenie niebagatelne i warto pamiętać o tym, że samodzierżawny kościół katolicki, mający status niemalże eksterytorialności i obdarzony bizantyjskimi przywilejami, za które nawet nie raczy podziękować niekatolickiej większości ani rządowi, gromadzi tak naprawdę niewielki odsetek społeczeństwa. Nie jest to oczywiście argument na rzecz deklerykalizacji państwa (bo ta jest wymogiem etycznym i konstytucyjnym), ale jest to dobry powód dla polityków, prokuratorów czy sędziów, by przestali się trząść jak w febrze na widok sutanny. Nie lękajcie, się politycy! Niech zstąpi duch liberalnej rewolucji etycznej, która pozwoli kościołowi żyć na równych prawach z innymi wolnymi zrzeszeniami obywateli, a tym samym zrzucić z siebie grzech, jakim jest korzystanie z nienależnego uprzywilejowania!