Dudy konstytuta prostytuta
Prezydent Andrzej Duda upiera się przy referendum dotyczącym konstytucji. Może najpierw przeczyta konstytucję i dowie się, co mówi ona na temat trybu jej zmiany i roli, jaką odgrywa w tej procedurze referendum?
Jest rzeczą zdumiewającą, że nałogowo łamiący konstytucję prezydent Andrzej Duda nieustannie próbuje swoją pogardę dla ustawy zasadniczej usprawiedliwiać jej wadliwością. A jako że jest w jego przekonaniu wadliwa, uzurpuje sobie moralne prawo, by stać się promotorem jej zmiany. I to nawet nie w tych punktach, w których sam konstytucję łamał. Duda co rusz – na zamówienie swego szefa – stawia się ponad konstytucją, więc chce podporządkować się nowej – takiej, jaka powstanie z jego inicjatywy. Będzie przestrzegać takiej konstytucji, która mu się podoba, a nie takiej, jaka jest. W ten sposób pokaże swemu pryncypałowi, że też ma coś do powiedzenia. A pryncypał tak się tym przejmie, że aż głową pokręci: „oj, jak mnie ten chłopak denerwuje – muszę znaleźć nowego na jego miejsce”.
Ot, Andrzej Duda rewolucjonista się znalazł. Z bożej łaski. Doprawdy żałosne to i żenujące. Prezydent zamiast siedzieć cicho i wstydzić się z powodu łamania konstytucji, urządza hucpę z jej reformą. Tak jakby był nie ostatnim, lecz przynajmniej przedostatnim, który ma moralne prawo nawoływać do zmiany konstytucji. Aby występować z inicjatywą zmiany konstytucji, trzeba najpierw wykazać się szacunkiem dla niej i sumiennością w jej przestrzeganiu. Prezydent stojący na straży nieprzestrzegania konstytucji ma jedno tylko prawo – i to w sensie moralnym! – złożyć urząd. Cała reszta nie ma znaczenia od dnia, w którym po raz pierwszy złamał konstytucję.
A że ustawę zasadniczą trzeba zmienić, to inna sprawa. Wystarczającym powodem jest już sama nieudolność redakcyjna konstytucji, w której panują nieporządek w układzie treści, powtórzenia i pomieszanie pryncypiów z kwestiami zupełnie szczegółowymi, nienadającymi się do regulowania tą ustawą. Oczywiście nader dyskusyjny jest sam ustrój RP, a zwłaszcza podział kompetencji pomiędzy premiera i prezydenta. Są poza tym jednak takie przepisy konstytucji, nad którymi nie warto dyskutować, bo każdy od razu widzi, że są źle sformułowane albo wewnętrznie niespójne. Po prostu trzeba je kiedyś zmienić. Jakie to przepisy?
Przede wszystkim Konstytucja RP nie jest konstytucją suwerennego państwa. Jest w niej wymienione jedno jedyne obce państwo – Stolica Apostolska – któremu gwarantuje się szczególne przywileje na terenie RP. Oto polska konstytucja nakłada na państwo polskie obowiązek zawarcia z Rzymem konkordatu, który wszak z samej swojej natury określa przywileje Kościoła katolickiego, a więc i Stolicy Apostolskiej, niedostępne innym Kościołom i państwom.
Co gorsza, ta wasalizacja Polski względem Watykanu okupiona jest żenującą sprzecznością logiczną, którą aż krzyczy art. 25 naszej kalekiej ustawy zasadniczej. Mówi się tam bowiem (art. 1), że „Kościoły i inne związki wyznaniowe są równouprawnione”, a zaraz potem (art. 4), że „stosunki między Rzecząpospolitą Polską a Kościołem Katolickim określają umowa międzynarodowa zawarta ze Stolicą Apostolską i ustawy” oraz (5): „stosunki między Rzecząpospolitą Polską a innymi Kościołami oraz związkami wyznaniowymi określają ustawy uchwalone na podstawie umów zawartych przez Radę Ministrów z ich właściwymi przedstawicielami”.
Toż przecież skoro Kościoły mają być równoprawne, to i stosunki między nimi a państwem polskim muszą być regulowane na tym samym szczeblu i w tej samej formie – dostępnych na równi dla każdego z nich! Skoro nie można ze wszystkimi zawrzeć umowy międzynarodowej (bo nie wszystkie są państwami, gdyż tylko jeden z nich ma taką podmiotowość), to nie można zawierać takiej umowy z żadnym z nich. Po prostu dlatego, że umowa międzynarodowa daje Kościołowi katolickiemu silniejsze prawne gwarancje ustalonych tam przywilejów, niż może to uczynić ustawa.
Tym samym państwowa podmiotowość Kościoła katolickiego staje się pretekstem do nierównego traktowania go (bo mianowicie uprzywilejowania) w stosunku do pozostałych Kościołów. Jest czymś niepojętym, że można zredagować artykuł ustawy zasadniczej zawierający tak oczywistą niekonsekwencję. Nie wiem, czy to paniczny lęk przed Karolem Wojtyłą i biskupami czy jakiś narodowo-katolicki fanatyzm zaszczepiony w duszach autorów konstytucji sprawił, że dopuścili się oni takiego aktu samoponiżenia wobec Watykanu, w którym pokora wobec władzy kościelnej przeważa nad godnością państwa polskiego i szacunkiem dla zwykłej logiki. Wszystko jedno – tak czy inaczej Polska nigdy nie będzie wolnym krajem, jeśli Rosja, Niemcy, Paragwaj czy Stolica Apostolska będą korzystać z konstytucyjnych gwarancji specjalnych praw na ternie naszego kraju.
Są jednakże i inne, mniej drastyczne zagrożenia dla wolności, wynikające z przepisów konstytucji i sposobu ich sformułowania. Otóż wiele wolności konstytucyjnych musi być ograniczonych przez ustawy. W niektórych miejscach, gdy w konstytucji jest mowa o takich ograniczeniach, wskazuje się na ich powody bądź napomina, że ograniczenia nie mogą naruszać istoty danej gwarancji swobód obywatelskich i osobistych, o których mowa w odnośnym przepisie. I tak na przykład art. 64, pkt 3 stanowi, że „własność może być ograniczona tylko w drodze ustawy i tylko w zakresie, w jakim nie narusza ona istoty prawa własności”. Niestety, w innych przypadkach konstytucja poprzestaje na prostym upoważnieniu ustawodawcy do ograniczenia danej wolności – bez wskazania na racje i granice takiego ograniczenia. Na przykład art. 49 powiada: „Zapewnia się wolność i ochronę tajemnicy komunikowania się. Ich ograniczenie może nastąpić jedynie w przypadkach określonych w ustawie i w sposób w niej określony”. Czyli właściwie ustawą można dać organom ścigania dowolnie szerokie uprawnienia do inwigilowania obywateli. I tak właśnie jest – uprawnienia te są w zasadzie niczym nieograniczone.
Dalej: art. 50 mówi, że „zapewnia się nienaruszalność mieszkania. Przeszukanie mieszkania, pomieszczenia lub pojazdu może nastąpić jedynie w przypadkach określonych w ustawie i w sposób w niej określony”. I znowu – nie ma żadnej zapory dla autorytarnej ustawy policyjnej.
Podobnie ze sprawą dostępu do informacji publicznej. Konstytucja mówi (art. 51, pkt 3), że „każdy ma prawo dostępu do dotyczących go urzędowych dokumentów i zbiorów danych. Ograniczenie tego prawa może określić ustawa”. Oznacza to, że ustawodawca może ograniczyć prawo obywatela do informacji w zasadzie w sposób dowolny.
Art. 52 w pkt 1-3 stanowi: „1. Każdemu zapewnia się wolność poruszania się po terytorium Rzeczypospolitej Polskiej oraz wyboru miejsca zamieszkania i pobytu. 2. Każdy może swobodnie opuścić terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. 3. Wolności, o których mowa w ust. 1 i 2, mogą podlegać ograniczeniom określonym w ustawie”. Jakim ograniczeniem? Tego się nie mówi. A więc dowolnym!
Podobnie w przypadku art. 57: „Każdemu zapewnia się wolność organizowania pokojowych zgromadzeń i uczestniczenia w nich. Ograniczenie tej wolności może określać ustawa”.
Jeszcze bardziej nieporadny jest art. 58: „1. Każdemu zapewnia się wolność zrzeszania się. 2. Zakazane są zrzeszenia, których cel lub działalność są sprzeczne z konstytucją lub ustawą”. Ten przepis jest tak wadliwie skonstruowany, że aż niebezpieczny. Oto bowiem jeśli przyjąć, że dążenie do zmiany w jakiejś ustawie lub w konstytucji jest równoznaczne z posiadaniem celu sprzecznego z konstytucją lub ustawą, to właściwie każda organizacja polityczna jest nielegalna. Ale czy założenie to jest słuszne? Czy dążenie do zmiany prawa oznacza cel sprzeczny z prawem? Obawiam się, że tak. Żaden wygibas semantyczny i egzegetyczny tego nie zmieni.
Jak wspomniałem, konstytucja w niektórych miejscach wchodzi w szczegóły niegodne ustawy zasadniczej. Przykładem art. 65, pkt 5, który nakazuje państwu organizowanie robót publicznych: „Władze publiczne prowadzą politykę zmierzającą do pełnego, produktywnego zatrudnienia poprzez realizowanie programów zwalczania bezrobocia, w tym organizowanie i wspieranie poradnictwa i szkolenia zawodowego oraz robót publicznych i prac interwencyjnych”. To istne kuriozum, wzięte chyba żywcem z XIX wieku.
No i wreszcie relikt PRL, tj. art. 68, pkt 3: „Władze publiczne są obowiązane do zapewnienia szczególnej opieki zdrowotnej dzieciom, kobietom ciężarnym, osobom niepełnosprawnym i osobom w podeszłym wieku”. Dobrze by było, aby władze RP wreszcie zrozumiały, że dyskryminowanie nieciężarnych mężczyzn w średnim wieku w demokratycznym państwie prawnym nie uchodzi, a za to priorytety redystrybucyjne i inwestycyjne oraz kolejność w dostępie do świadczeń nie mogą wynikać z innych względów niż medyczne i epidemiologiczne. Inaczej mówiąc, „szczególna opieka” należy się szczególnie chorym, a nie łysym, pięknym, dwudziestoletnim czy białym.
Polska konstytucja nie jest jedyną, w której w sferze medycznej nagle pojawia się polityczny atawizm w postaci uprzywilejowania jednych grup ludności względem innych. A swoją drogą całkiem wbrew konstytucji w naszym kraju najbardziej dyskryminowaną grupą pacjentów są „osoby w podeszłym wieku”, którym konstytucja daje priorytet względem młodszych.
Nie jedyny to przykład lekceważenia konstytucji. W Polsce łamie się ją każdego dnia na każdym szczeblu. A kontrola konstytucyjności ustaw jest iluzoryczna – jest nią dziś, gdy TK jest biurem podległym dyktatorowi, lecz była i wcześniej, gdy TK jeszcze był niezależny. Po prostu kultura konstytucyjna jest w Polsce żadna, a społeczeństwo dowiaduje się o konstytucji tak naprawdę dopiero teraz, gdy reżim bezczelnie ją łamie. Nie ma tego dobrego…