W stulecie polskiej demokracji
Tak, właśnie sto lat temu, pośród dogasających pożarów Wielkiej Wojny, odbyły się w nowej Polsce wolne wybory do Sejmu. Miały miejsce w styczniu 1919 r., ale przez wiele miesięcy trwały różne „dogrywki” i „powtórki”, bo w warunkach na wpół wojennych nie dało się przeprowadzić wyborów wszędzie w jednym czasie, bez zakłóceń.
Te wybory, wygrane przez prawicę (Związek Ludowo-Narodowy), były pierwszym, założycielskim aktem liberalno-demokratycznej polityki w dziejach Polski – początkiem naszej demokracji, z którego powinniśmy być dumni.
Niestety, cieszyliśmy się jako taką demokracją jedynie do przewrotu majowego 1926 r. – wszystkiego sześć lat. Potem nastały rządy autorytarne, autorytarne coraz bardziej i bardziej, aż przyszła wojna i okupacja. Po wojnie, w latach 1946-48, zanim na dobre nie zakorzenił się w Polsce stalinizm, niektórzy mieli złudzenia, że demokracja powróci.
Nie powróciła aż do 1989 r. Dziś nadal istnieje, lecz stworzona w III RP konstrukcja demokratycznego państwa prawa jest z roku na rok rozmontowywana, a ustrój liberalno-demokratyczny zastępowany rządami partii i jej wszechwładnego prezesa.
Polska nie jest jedynym krajem, gdzie liberalna demokracja ma poważne kłopoty, a populizm i rządy autokratyczne umacniają się kosztem jakości rządzenia i swobód konstytucyjnych. Opanowanie technologii wyborczych i medialnych, czerpiących dziś z wzorców marketingu, pozwala łączyć autorytaryzm z wolnymi wyborami, a tym samym zachowywać pozory demokracji znacznie skuteczniej niż np. w czasach tzw. demokracji ludowych. Turca i Rosja są tego doskonałymi przykładami.
Nie wiemy jeszcze, czy epoka liberalno-demokratycznego Zachodu naprawdę się już kończy i czy demokracja będzie zanikać, czy też zmieni swą postać. Wygląda na to, że jednak tak – epoka demokracji liberalnej wydaje się dopełniać, ale demokracja mimo wszystko ma szansę przetrwać.
Nie ulega jednakże kwestii, że większość społeczeństw nie jest bardzo głęboko przywiązana do ideałów demokracji liberalnej i nie rozumie jej zasad. Rozumieją je może Niemcy czy Szwedzi, Kanadyjczycy czy Amerykanie, ale Polacy, Turcy czy Ukraińcy zapewne nie.
Nie widać też w większości krajów, w tym w Polsce, szczególnego przywiązania do wolności, tak jak rozumie ją konstytucja i cała aksjologia Chwalebnej Rewolucji w Wielkiej Brytanii oraz rewolucji francuskiej, jaka legła u podstaw budowania ładu demokratycznego w Europie i Ameryce.
Owszem, ludzie chcą wolności w wymiarach niepodległości państwowej oraz tej wolności najbliższej życiu – osobistych swobód w zakresie zatrudnienia, przemieszczania się, stylu życia, lecz sfera wolności politycznych i gwarancji konstytucyjnych mających ubezpieczyć osobistą oraz społeczną wolność jednostki i wolnych zrzeszeń obywatelskich jest dla większości słabo rozpoznawana i mało angażująca.
Większość Polaków nie wiąże silnych emocji z wartościami politycznymi zapisanymi w konstytucji ani też nie zamierza korzystać z wolności słowa, zrzeszania się czy zgromadzeń w sposób, który mógłby ich narazić na konflikt z władzą. Owszem, osób, którym zależy na takich sprawach, jest wiele milionów, lecz nadal demokracja, dająca władzę większości, jest ofertą interesującą dla mniejszości. I fakt ten stanowi dla demokracji stałe zagrożenie.
Nie możemy liczyć na to, że w jakiejś przewidywalnej przyszłości większość Polaków zrozumie, czym jest rząd ograniczony, dlaczego zwycięzcy wyborów nie wszystko wolno, jak i po co władza jest podzielona na trzy piony, jak funkcjonują ustrojowe „bezpieczniki” przeciwko autorytaryzmowi i próbom zniesienia demokracji za pomocą legalnych i demokratycznych metod. To samo dotyczy równości i ochrony mniejszości. Osoby należące w każdym aspekcie życia do większości, a takich jest w Polsce właśnie większość (a nie wszędzie tak jest), nie są żywotnie zainteresowane ustrojem gwarantującym prawa mniejszości. Słowem, demokracja liberalna jest wynalazkiem dość ekskluzywnym i elitarnym.
Właśnie dlatego, że demokracja liberalna wymaga osadzenia w elitach, dla których jest ich wewnętrzną, tożsamościową aksjologią, może ona funkcjonować tylko tam, gdzie elity są silne i przez społeczeństwo respektowane na tyle, że jest ono w jakiejś mierze skłonne oddawać władzę w ich ręce, to znaczy na nie głosować.
Demokracja liberalna powstała jako kontrakt elit z masami, które w zamian za polityczne upodmiotowienie zgodziły się z tym, że rządzenie wymaga pewnych kompetencji, w tym kompetencji kulturowych, które wprawdzie można nabyć w ciągu życia, ale które z natury swej są czymś elitarnym. Ten relikt dawnego społeczeństwa klasowego (hierarchicznego) pozwalał demokracji funkcjonować i zabezpieczał ją przed podbojem populistów, podsycających negatywne emocje mas i wskazujących im wroga, którego trzeba zniszczyć.
Niestety, demokracja przez półtora stulecia zrobiła swoje – nastąpiła egalitaryzacja społeczeństw, w obliczu której samo pojęcie elity zostało zakwestionowane, a wielokrotne obsadzanie elit w roli owego wroga, którego obiecują zetrzeć populiści, wytworzyło trwały klimat niechęci do klasy politycznej i jej kulturowego zaplecza. Razem z antyelitaryzmem przyszedł też upadek autorytetu elitarnych instytucji władzy, mimo ich demokratycznej natury – na czele z parlamentaryzmem, który głęboko się skompromitował w oczach współczesnych narodów.
Co więcej, państwa przestały w tak wielkim stopniu jak w ciągu minionego stulecia decydować o losach człowieka, który wszak wiedzie swe życie raczej w mieście i w sieci, korzystając z dóbr i usług kupowanych w sklepach, a pieniądze zarabiając w prywatnych przedsiębiorstwach, z państwem mając mało do czynienia i nie bardzo sobie tego życząc.
W rezultacie w wyobraźni współczesnego obywatela, także Polaka, państwo uległo rozszczepieniu na państwo symboliczne, czyli ojczyznę, oraz państwo prozaiczne, czyli zespół służebnych względem obywatela instytucji. Mamy tu niespójny intelektualnie i emocjonalnie konglomerat imaginarium republikańskiego, czyli patriotycznego, oraz realiów instytucjonalnych, postrzeganych w sposób narzucony przez kulturę liberalną – jako sferę rządzącą się przepisami prawa, której racją bytu jest zaspokajanie praktycznych potrzeb obywatela.
Politycy zdają się pozbawionymi dystynkcji i magii pracownikami zatrudnionymi przez naród do określonych celów i zadań, a co najwyżej jacyś postmonarchiczni „mężowie stanu” czy „głowy państw” mogą jeszcze w jakiejś mierze personifikować chwałę państwa, podtrzymując anachroniczny republikański mit.
Nie sądzę, żeby była jeszcze jakaś szansa, aby powrócić do wielkich ideałów liberalnej demokracji, takich jak państwo prawa, równość i wolność, samorządność demokratyczna, samoograniczający się rząd, trójpodział władzy, reprezentatywność rządu, kadencyjność władzy, transparencja sfery publicznej, rozwiązywanie konfliktów na drodze wolnej debaty i negocjacji zmierzających do kompromisów – te wartości są zbyt słabe w zestawieniu z symbolami chwały i świętości ludu i państwa, a także z utrwaloną obyczajowością, nie mówiąc już o egoizmie i kulturowym izolacjonizmie, który zawsze na dłuższą metę zwycięża z otwartością, gościnnością, szacunkiem dla inności oraz hojnością.
Te najwspanialsze cechy kultury liberalnej są luksusem najbardziej rozwiniętych społeczeństw i nie ma co liczyć na to, że wszyscy, a choćby nawet przeciętni, wzniosą się na etyczne wyżyny. Nic tego nie zapowiada.
Dlatego liberalna demokracja wydaje się powoli zmierzać do kresu swych chwalebnych dziejów. Procesy degeneracyjne będą postępować, choć z pewnością nie umrze ani za dekadę, ani za dwie. Można mieć tylko nadzieję, że inne formy samorządu niż te, które oferuje ustrój konstytucyjny, równolegle będą się rozwijać i ostatecznie bilans ludzkiej wolności i społecznej fairness nie ulegnie pogorszeniu.
Wymagać to jednakże będzie wielkiej pracy. Pracy w innych niż rząd ogólnokrajowy obszarach – w regionach, w miastach, w samorządach pracowniczych, w korporacjach zawodowych, w najrozmaitszych grupach i stowarzyszeniach, które zawiązują się sieci. Polem dla demokratyzacji będą również przedsiębiorstwa, zwłaszcza te o bardziej spółdzielczym ustroju własnościowym.
Mała demokracja musi zrównoważyć tę wielką, która ulega erozji – jeśli w ogóle kiedykolwiek działała naprawdę dobrze. Możemy mieć nadzieję, że uratujemy demokrację w jej bardziej elementarnych i mniej wyszukanych formach niż nowoczesny ustrój konstytucyjny.
Jeśli jednak przytłoczą nas wielkie problemy globalnego ocieplenia, a bezpieczeństwo będzie wymagać wszechobecnego nadzoru i dyscypliny, wtedy i to może się nie udać.