Między Michnikiem i Rydzykiem, czyli mit dialogu z „Kościołem otwartym”
Nie milkną echa wywiadu, jakiego Adam Michnik udzielił Dominice Wielowieyskiej w magazynie „Gazety Wyborczej” „Wolna Sobota”. Nie mogę pogodzić się tym, że w postawie redaktora naczelnego „Wyborczej” nic się nie zmieniło pod wpływem straszliwej prawdy o skali przestępczości w Kościele.
Jak można po tym wszystkim, czego dowiedzieliśmy się w ciągu ostatniej dekady (mordowanie dzieci w Irlandii, masowa i w pełni chroniona pedofilia, systemowa współpraca z mafią, udział księży w czystkach etnicznych w Ruandzie), wciąż przeciwstawiać całemu złu, które niesie z sobą Kościół, kilka chwalebnych postaci spośród zmarłych już bądź nawet żyjących księży? I jak można wciąż bronić Jana Pawła II, za którego panowania działy się w kurii i w całym Kościele rzeczy straszne i to na skalę masową?
Przecież zbrodnie kościelne nie są – jak można było myśleć jeszcze dwadzieścia la temu – ekscesami, patologią, czymś ważnym, lecz nie dominującym. Są najbardziej rdzenną i najbardziej chronioną częścią aktywności Kościoła – tak samo jak w epoce faszyzmu, tak samo jak w epoce totalitaryzmu państwa kościelnego w Italii, tak samo jak w średniowieczu. Nic się nie zmieniło po tym, jak ostatni esesman z kościelnymi dokumentami wyjechał do Ameryki Południowej. Nie było żadnego niezbrodniczego interludium. Jest tylko dudniące bicie się w piersi kolejnych papieży. Są tylko przeprosiny, za którymi nie idzie żadne zadośćuczynienie.
Czy Adam Michnik udaje, że nie widzi, czy może faktycznie oślepł? Tak czy inaczej, jego oderwanie od rzeczywistości i trwanie przy moralnie dawno już przegranej sprawie „dialogu z Kościołem” zaczyna zakrawać na poplecznictwo i kolaborację. Czy po to wychodził przed laty ze struktur komunistycznego autorytaryzmu, żeby teraz wiązać się z autorytaryzmem katolickim? Czy to się godzi człowiekowi lewicy? I to w dodatku żydowskiego pochodzenia?
Były kiedyś, nie tak bardzo dawno, piękne czasy, gdy nie trzeba było się zastanawiać, co to jest ta „wolna Polska”, jaki będzie w niej panował ustrój, jakie prawa i jakie będą jej relacje z Kościołem. Wolna Polska to znaczyło wolna od czerwonego i ruskiej dominacji, demokratyczna. Wystarczyło być po stronie tych chwalebnych, acz mglistych i mało konkretnych marzeń, aby otwierały się drzwi do wszystkich „swoich”.
Nikt prawie aż do 1989 roku nie przejmował się różnicami ideowymi i światopoglądowymi. Ateiści ramię w ramię z inteligencją katolicką współtworzyli demokratyczną opozycję, jako rzecz naturalną traktując kontakty z księżmi, którzy nieraz udzielali nielegalnym działaniom realnego wsparcia i schronienia. Utarło się widzieć w Kościele przyjaciela wolności i demokracji.
Taki wizerunek zapewniło Kościołowi wśród polskiej inteligencji tych kilkuset księży, którzy współpracowali z opozycją. Setek innych, którzy donosili, w ogóle się nie dostrzegało. Nikt też nie przejmował się fundamentalizmem przebijającym z niektórych kazań, wypowiedzi i dokumentów, na czele z Jasnogórskimi Ślubami Narodu Polskiego napisanymi przez kard. Wyszyńskiego. A pisał Wyszyński ni mniej, ni więcej: „Przyrzekamy uczynić wszystko, co leży w naszej mocy, aby Polska była rzeczywistym królestwem Twoim i Twojego Syna, poddanym całkowicie pod Twoje panowanie, w życiu naszym osobistym, rodzinnym, narodowym i społecznym”.
Gdy już ta wolna Polska nastała, skończyła się niewinna sielanka. Kościół otrzymał na powrót swój kawał władzy i rozległe przywileje. Klerykalizacja życia publicznego sięgała na początku lat 90. absurdu, lecz jej infantylizm usypiał naszą czujność. Raczej się śmialiśmy z taniego jarmarcznego pseudochrześcijaństwa, codziennych ogłoszeń parafialnych w głównym dzienniku TV i furgających na ekranie kropideł, niż niepokoiliśmy o los kraju w coraz większym stopniu złożony w ręce kleru. Wciąż działał przecież na nas mit o Kościele zwalczającym komunę, no i był papież Polak, którego kult był dla wszystkich czymś oczywistym i niepodważalnym.
A tymczasem kolejne rządy, od Rakowskiego po Millera, od Olszewskiego po Kaczyńskiego, solidarnie, od lewej do prawej, oddawały Kościołowi coraz więcej – w gotówce, w ziemi, w przywilejach, w ustawach edukacyjnych, medycznych, medialnych. Wpisano Stolicę Apostolską do konstytucji, zawarto konkordat… Gęsta sieć wpływów i zależności instytucji publicznych od Kościoła oplotła cały kraj, a gęsta sieć kanałów przepływu gotówki do głębokiej i nigdy nienasyconej kabzy nie ominęła żadnej gminy. Do tego bezkarne malwersacje wokół tzw. komisji majątkowej, niczym nieskrępowana a urągająca prawu gospodarczemu i podatkowemu działalność biznesowa większych i mniejszych kościelnych firm, ogromne nadania majątków za 1 proc. przez skorumpowane i otumanione samorządy.
Wszystko to sprawiło, że Kościół załamuje się pod własnym bogactwem, nie mając dość gotówki, by utrzymać gigantyczny majątek, który otrzymał od bojaźliwej władzy świeckiej, w zamian za powstrzymanie się od torpedowania rządu i integracji Polski z Unią. Mając na utrzymaniu tak wielkie dobra, czuje się zagrożony i gotów jest w razie czego obalić każdy świecki rząd, licząc na to, że podległe mu partie ultraprawicowe po przejęciu władzy spłacą wszystkie długi i jeszcze dodadzą gotówki.
Dziś taki rząd w Polsce panuje, a rabowanie kraju przez zdrajców pompujących do gangsterskich kabz miliardy odbywa się na bezprecedensową skalę. Czy choćby za 330 mln wciśniętych w łapę Rydzyka przez ludzi Kaczyńskiego i Ziobry ktoś pójdzie siedzieć? Nie pójdzie. A ukradzione pieniądze nie powrócą do państwowej kasy. Nikt nie poniesie też odpowiedzialności za zdradzieckie ustawy o stosunku państwa do Kościoła, za haniebny konkordat i komisję majątkową. Zdrajcy będą leżeć spokojnie pod granitowymi płytami i żadna historia ich nie osądzi. Bo historia osądzać nie potrafi.
Jeszcze na długo, zanim zweryfikowaliśmy papieskie 2 proc. księży pedofilów (faktycznie jest ich ok. 5 proc.), czar prysł. Kościoła nikt już nie lubi, nawet katolicy. Zostało tylko tępe posłuszeństwo, strach, lecz sympatii za grosz. Za wieloletnią beztroskę i tchórzliwość wobec Watykanu trzeba jednak zapłacić. Oto wyrosło imperium Rydzka, język biskupów stał się ostentacyjnie fanatyczny i agresywny, odrażające kampanie oszczerstw o silnie antypaństwowym i antydemokratycznym wydźwięku poszły jedna za drugą. Tak to wygląda dzisiaj, bo jeszcze kilkanaście lat temu, na opadającej fali sentymentu do starego dobrego Kościoła – przyjaciela opozycji – roiliśmy sobie, że ma on dwie twarze: tę ludową, fundamentalistyczną, oraz tę inteligencką i przyjazną. Był wszak Tischner, Boniecki, Życiński. Łatwo było uwierzyć, że reprezentują oni jakiś nurt Kościoła, że mają coś do gadania. Nazywaliśmy to „Kościołem otwartym”, potem „łagiewnickim”.
I choć ośrodki fundamentalistyczne od dawna szydziły z tego naszego złudzenia, tkwiliśmy w nim aż do dzisiaj. Gdy zostało ono rozwiane, gdy umarł Tischner, Bonieckiemu zamknięto usta, a ks. Oko stał się port parole doktryny, kościelnej ortodoksji, do spółki z Rydzykiem, stajemy rozczarowani i bezradni. Nie mamy sił i środków, aby walczyć z agresywnym i zorganizowanym kołtuństwem.
U kresu tej historii, w jej dekadenckiej i rozkładowej fazie, zjawił się ostatni pretendent do ratowania twarzy Kościoła i naszych złudzeń przy okazji – ks. Wojciech Lemański. Podejrzany przez biskupa Hosera o bycie obrzezanym, cierpi od lat najrozmaitsze szykany, które układają się w żenujący serial klasy C dla ostatnich pogrobowców „Kościoła otwartego”. Czy można wyobrazić sobie bardziej spektakularny upadek owych naiwnych nadziei „inteligencji katolickiej”? Czy coś jeszcze bardziej żenującego może się wydarzać na naszych oczach w tej materii niż ta łzawa ludowo-inteligencka tragikomedia?
Jakże idiotycznie brzmią popiskiwania „przyjaciół Kościoła”, że wymaga on reform i zmian. Ile lat można to mówić? Zmiana! Ale jaka właściwie zmiana? Co niby ma się zmieć, gdy już wymrze obecny episkopat, a do władzy dojdą inni? Co to znaczy w przypadku Kościoła „otwartość” i czym ma być tak reklamowany i tyle budzący nadziei „dialog”? Na co tu ma nastąpić otwarcie, z kim i o czym ma być dialog?
Tych pytań nikt nigdy nie stawiał. Są bowiem w przypadku Kościoła nader wstydliwe. Przedstawiciele Kościoła nie są wszak upoważnieni do żadnego dialogu w normalnym tego słowa znaczeniu. Są za to wyposażeni w instrukcje w Watykanu, mówiące, co mają głosić i czynić. O żadnej ewentualności zmiany zdania pod wpływem argumentów mowy być nie może. A przecież gotowość do zmiany zdania jest warunkiem uczciwej dyskusji. Żaden ksiądz, nawet niebywale uprzejmy dla swoich rozmówców, ani na jotę nie odejdzie od doktryny kościelnej oraz instrukcji Watykanu i swojego biskupa. Pozbawiony zaś intelektualnej wolności – przestaje być partnerem dla kogokolwiek. A swoją drogą, jeśli po drugiej stronie stołu mieliby zasiąść przedstawiciele władzy oraz intelektualiści, to zwykli księża, „rzuceni na odcinek dialogu”, nie będą dostatecznie wiarygodnymi reprezentantami swojej strony. Lecz czy widział kto kiedy biskupa w roli uczestnika wolnej debaty, choćby w studiu telewizyjnym?
Kościół nie zmienia się pod wpływem argumentów, lecz pod wpływem faktów. Jeśli pogodził się na Soborze Watykańskim II z demokracją i równouprawnieniem wyznań, to nie dlatego, że spłynęła nań nowa łaska boża, dzięki czemu dostrzegł błędy w swej wcześniejszej, teokratycznej doktrynie i przyznał rację liberałom, lecz po prostu dlatego, że chcąc trwać w nowoczesnym społeczeństwie, musiał schować pod dywan swój fundamentalizm i nierealne już pretensje do władzy.
W tym samym jednak czasie, jak świadczy o tym wspomniany manifest Wyszyńskiego, w krajach od demokracji dalekich na tę władzę wciąż liczył. Dziś, mimo politycznej smuty i reakcyjnego rządu, koniunkturalnie ultraklerykalnego (bo co do wzajemnej antypatii polityków prawicy do Kościoła nikt nie powinien mieć złudzeń), realna władza dla Kościoła na dłuższą metę nie wchodzi już w grę. Musi się zadowolić nieformalnym współrządzeniem Polską wiejską, apanażami oraz paroma klerykalnymi zapisami w ustawach. Złote czasy średniowiecza ani nawet II RP nie powrócą. Ba, nie powrócą już czasy transformacji, gdy Polska leżała przed papieżem i biskupami, bojąc się podnieść oczy na czubek trzewika.
Polacy nie lękają się już tak bardzo, wielu nie chodzi już nawet do kościoła. Rząd dusz skończył się nieodwołalnie, a duch wolności i demokracji zstąpił na tę ziemię. Prędzej czy później Kościół będzie musiał zaakceptować warunki, jakie nakłada na niego liberalna demokracja, czyli równe z innymi organizacjami tratowanie duchownych i Kościoła przez prawo i instytucje państwowe oraz świecki charakter państwa. Tak przecież stało się już dawno na Zachodzie, z pożytkiem dla wszystkich, w tym dla katolików i Kościoła. Nie wątpię, że kiedyś stanie się tak również w Polsce.
Czy to jest zmiana? Oczywiście, że tak. Tyle że wymuszona przez okoliczności, a nie wynegocjowana. Przeprowadzą ją nieco lepiej wykształceni i lepiej wychowani biskupi za kilkanaście lat – przymuszeni przez demokratyczny i świecki rząd, który prędzej czy później wróci. Kościół sam z siebie nigdy nie idzie drogą postępu ani nie zrzeka się wpływów i dochodów. Postęp jest i tak, lecz wymuszony. Już nie ma pracy niewolniczej ani chłostania ludzi za absencję na mszy. Nie ma stosów, a Żydów Kościół nie trzyma już w gettach. Można powiedzieć, że Kościół wlecze się drogą postępu moralnego epoki liberalnej zawsze kilkadziesiąt lat za elitami, choć na szczęście (w tym nieszczęściu) ciągnie za sobą niemałe rzesze wyznawców.
Niech się wlecze, niech płaci odszkodowania, niech będzie rozliczony. Niech się dzieje wola boża. A Adama Michnika prosilibyśmy, żeby pochodu nie opóźniał swoimi anachronicznymi sentymentami.