Przeciwko „kulturze”

W tym eseju stawiam tezę następującą: pojęcie kultury jest szkodliwym i całkowicie dziś anachronicznym wynalazkiem XIX w. Jako „konsumenci kultury” jesteśmy zakładnikami tej skażonej wyobcowaniem idei, a co gorsza, jej zakładnikami są również artyści, którzy zamiast tworzyć swoje dzieła, „tworzą kulturę”. Całe to wydumanie w połączeniu z globalizacją i urynkowieniem twórczości prowadzi do zmęczenia, marazmu, „nadprodukcji kulturalnej”, a więc permanentnego kryzysu, w którym zresztą artyści świetnie się czują, bo dostarcza im nieustająco inspiracji i karmi ich próżność.

Gdy Amerykanie przyjeżdżają do Europy, ciągną do McDonalds’a na hamburgery. Anglicy idą po pubów, a Wietnamczycy do „Chińczyków”. Miła jest swojskość spotykana daleko od domu. Ale miła jest również egzotyka. Trochę tego i trochę tego. W zasadzie globalizacja cywilizacyjna, gwarantowana przez wielkie międzynarodowe korporacje, dostarczające produkty i usługi całemu światu, wszystkim nam pasuje. Świat stoi przed nami otworem i prawie wszędzie czujemy się w miarę bezpiecznie, bo wiemy, jak się zachować. Lotniska takie same, zasady ruchu drogowego z grubsza również, karty bankomatowe działają, a „basic English” wyratuje nas z opresji, jak ziemia okrągła i okrągła.

W tę globalną ramę organizacyjną wpisane są wszystkie „lokalności”, którymi delektujemy się na prawach gościa, który nie musi wszystkiego rozumieć i wszystkim się przejmować. Przewodnicy prowadzą nas tam, gdzie warto iść, i dostarczają nam tyle informacji, ile chcemy i możemy przyswoić. Dotyczy to również sztuki i wszelkiej kultury. Egzotyce budownictwo, dziwna muzyka, jeszcze dziwniejsze stroje. Póki czeka na nas standardowy pokój z prysznicem w standardowym hotelu, a bilet lotniczy czeka na naszej podróży dzień ostatni, nic nam się nie może stać. Delektujemy się „lokalną kuchnią” i wszelkimi urokami wakacji, a także, bo jakże by inaczej, „poznajmy inne kultury”.

Ów slogan o poznawaniu innych kultur doskonale oddaje mizerię naszej percepcji. Właściwie nic specjalnego się nie wydarza, a podstawowym doświadczeniem kulturowym powierzchownego turysty, a więc prawie że nas wszystkich, jest powszechne podobieństwo wszystkich ludzi. Zamiast nie wiadomo jakich „różnic kulturowych” odkrywamy, że wszyscy są mniej więcej tacy sami: drobnomieszczańsko-nudni, chyba że akurat są „klasą robotniczą” lub „rolnikami”, lecz i wtedy dobrze pasują do naszych wyobrażeń i „formatów”.

Właśnie dlatego nasze rozmowy o owych „innych kulturach” sprowadzają się zwykle do kulinariów, pogody (uff, jak gorąco!), spraw socjalno-bytowych (przejazdy, hotele) oraz konwencjonalnych zachwytów nad zabytkami i widokami. Podróżowanie po świecie różni się tym od serfowania w necie, że trzeba przemieszczać swoje cztery litery i jeszcze za to płacić. Efekt jednakże z grubsza jest ten sam. Trudno nas czymkolwiek zadziwić i zachwycić, skoro na zawołanie mamy wszystko w HD.

Zblazowanie i znieczulenie dotyka nas wszystkich. Gdzie te czasy, gdy człowiek z największą ekscytacją myślał o przekroczeniu jakiejkolwiek granicy państwowej, nie mówiąc już o ujrzeniu na własne oczy prawdziwej palmy. Osobiście szczerze wątpiłem w młodości, aby jakakolwiek palma miała mieć w przyszłości zaszczyt bycia przeze mnie oglądaną. Gdy już jednak pojechałem sobie to tu, to tam, a w dodatku mam swoją palmę na rondzie de Gaulle’a, lewantyjskie krajobrazy dziwnie mi zobojętniały.

Skoro świat stał się takim trochę większym globusem, który za miesięczną pensję białego kołnierzyka można w ciągu dwóch dni oblecieć naokoło i wrócić za biurko, to czemu się dziwić, że to wszystko, co leci w telewizji, w kinie, teatrze i filharmonii też z grubsza jest podobne do siebie. Dlaczegóż by nie? Czy twórcy i dystrybutorzy tworów kultury nie umieją latać samolotami albo korzystać z internetu? Ich towar przemieszcza się z taką samą łatwością, a nawet jeszcze łatwiej niż globalne pasty do zębów i wzory T-shirtów. „Formaty” produkowanych przez wielkie kulturalne korporacje produktów kultury, a więc spektakli, festiwali, koncertów, filmów, seriali, gier komputerowych, programów rozrywkowych, a nawet literackich serii romansowych i kryminałów, roznoszą się po całym świecie, czyniąc z ludzkości magmowatą uniwersalną widownię, a raczej masę „konsumentów kultury”.

Konfekcja, zresztą najczęściej całkiem zgrabna i wysoce profesjonalna, wypiera kunszt i oryginalność, a sztampowość zastępuje szlachetny „kanon”. Każdy kraj ma dziś ambicję mieć swoje wyjątkowe wersje tego, co mają wszyscy – swój „House of Cards”, swoje gwiazdy i gwiazdki kina, swój „Mam talent” itd. Ale żeby to wszystko było „swoje”, musi być jak najbardziej podobne do „oryginału”, czyli wzorca narzuconego przez najpotężniejszych graczy kulturalnego rynku, najczęściej z siedzibą w USA.

Miarą udatności „swojego” jest mimikra, czyli upodobnienie. Ono bowiem ubezpiecza swojskie wytwory od piętna prowincjonalizmu. Nikt nie chce być prowincjonalnie lokalny, za to każdy chciałby, czerpiąc ze swojej lokalności, nadawać „koloryt” albo „klimat” czemuś, co w swej podstawowej formie jest uniwersalne.

Zjawisko globalizacji kultury nie ogranicza się do schlebiania masowym gustom i komercji. Nie polega na dominacji tandety i efekciarstwa. To rzecz bardziej złożona i wcale nie tak nowa, jak mogłoby się wydawać. Kanony sztuki klasycznej również w założeniu były uniwersalne, wobec czego nowoczesna kultura europejska, zawsze w jakimś stopniu klasycystyczna, czyli odwołująca się do szlachetnych wzorców chwalebnej przeszłości, a zwłaszcza greckiego i rzymskiego antyku, musiała odziedziczyć gen absolutyzmu. Idea kultury wysokiej, ugruntowana przez twórców ochranianych państwowym bądź magnackim albo burżuazyjnym impresariatem, jest w swym założeniu elitarystyczna i z natury rzeczy konformistyczna.

Z drugiej strony równolegle XX w. wytworzył ideę kultury awangardowej i nonkonformistycznej, która stała się lustrzanym odbiciem mieszczańskiej normy. Zostaliśmy złapani w kleszcze dwóch elitarności: klasycznej (konformistycznej) i awangardowej (zbuntowanej). Czy chcemy, czy nie, jako „ludzie kulturalni” szukamy rzeczy wyjątkowych – wyjątkowych przez swój kunszt, klasyczność albo właśnie przez swoją nowoczesność i „niezależność”.

Niestety, odruchy snobizmu pociągają nas na przemian to tu, to tam, a przeciwstawienie konformizmu i nonkonformizmu staje się wysoce problematyczne, tym bardziej że rynek doskonale zagospodarowuje jedno i drugie. To samo dzieje się z rozróżnieniem kultury niskiej i wysokiej. Profesjonalizacja i wysoki kunszt wykonawczy istnieje wszędzie tam, gdzie można liczyć na zysk, wobec czego nawet bardzo uproszczone formy artystycznej ekspresji mogą mieć całkiem bogatą treść i walory godnej podziwu perfekcji.

Nauczyliśmy się więc, że „granice pomiędzy kulturą wysoką a popularną są sztuczne”. W konsekwencji wszystko ze wszystkim zaczyna się mieszać, a pospolity odbiorca kultury ma do czynienia z coraz bardziej nieustrukturowaną pstrokacizną mieszających się i wzajemnie do siebie nawiązujących rodzajów sztuki, stylów i poziomów. Od pstrokacizny zaś tylko jeden krok do bezpostaciowej papki. Jaki kolor ma koc zrobiony ze starych różnokolorowych szmat? Ano szaro-bury. I coś podobnego dzieje się dziś z kulturą.

Myślę, że nie ma na to wszystko rady. Grzechem było wyodrębnienie z żywej tkanki życia społecznego czegoś takiego jak „kultura” i przekształcenie społeczeństwa w konglomerat widzów czy „odbiorców”. Wymyślono to w Niemczech w XIX w., nie przeczuwając nawet, do czego może to doprowadzić. A doprowadziło do powstania tego, co dziś, za Guy Debordem, nazywa się społeczeństwem spektaklu. Zamiast po prostu bawić się, modlić się, zachwycać się, wzruszać się, nagle „uczestniczymy w kulturze”. Staliśmy się „publicznością” – mniej czy bardziej krytyczną, mniej czy bardziej wymagającą, ale zawsze jakoś oddzieloną od tego, co się jej „oferuje”.

I jakkolwiek będziemy zaklinać kulturę wielkimi słowami, wynosząc pod niebiosa jest wartość i znaczenie, dopóki w naszych głowach tkwić będzie owo z pozoru niewinne słowo „kultura”, dopóty będziemy „widzami” spragnionymi rozrywki, wzruszeń, pięknych przeżyć i „niewygodnych pytań”. Poprawność, miałkość i komercyjność współczesnej kultury nie jest wyłącznie następstwem kapitalizmu i globalizacji, lecz samego wyjściowego konceptu, zawierającego się w magicznym słówku „kultura”. Być może trzeba przestać „tworzyć kulturę”, aby kulturę odzyskać?