Emigrować czy czekać na świt?

Przegraliśmy naszą walkę. Polska, tak jak większość krajów świata, jest zwyczajną oligarchią, międloną w lepkich łapach chciwych i zdemoralizowanych cwaniaków. Bezwstydny cynizm i złodziejstwo rozłożyło się na dobre na państwowej niwie, a wolność i praworządność na powrót stały się nierealnym nimbem nad głowami marzycieli.

Utraciliśmy niepodległość na rzecz cynicznej zgrai politycznych bezwstydników oraz tej przerażającej hordy przebierańców, brutalnie wykorzystujących ludzki strach przed śmiercią, by sprzedawać maluczkim haniebną ciemnotę, tumanić, obezwładniać i wyłudzać opłaty za wstęp do raju.

Nie udało się. Nasza pożałowania godna nieudolność i niezdolność do podjęcia odpowiedzialności za kraj sprawiły, że gangsterzy polityczni i nie tylko polityczni znów są górą i mają przed sobą kolejne lata żerowania, bekania i rechotu. Czy mamy patrzeć, jak tworzą swoją cywilizację pychy i bezwstydu, depcząc wszystko, co choć trochę wystaje ponad ich płaskie horyzonty, czyli właściwie wszystko, co etyczne, mądre i sprawiedliwe? Może obrócić się na pięcie i wyjechać? Rzucić ten kraj, który tak potwornie zawiódł sam siebie i świat? Kraj, który swoim bezprzykładnym egoizmem i chciwością oraz pogardą dla własnych demokratycznych osiągnięć trwale skompromitował się w oczach lepszego świata, którego progi już miał przekroczyć?

Jaki sens ma życie w Polsce brutalnie zawłaszczonej przez Kaczyńskiego i jego postkomunistyczną i neokomunistyczną zgraję? Po co siedzieć w tym zmartwychwstałym PRL? Czy nie lepiej być nikim na Zachodzie niż zerem w neopeerelowskiej Polsce? Po klęsce opozycji to pytanie jest poważne i realne.

Gdybym był młody i wchodził właśnie w dorosłe życie, mogąc wybierać i przebierać w scenariuszach życia, być może bym z kraju wyjechał. Dziwię się czasem, że tego nie uczyniłem zaraz po studiach. Wszak możliwości były. Niejeden wyjechał po roku ’89 i wcale nie wyszedł na tym źle. Nawet lepiej niż teraz, kiedy wszędzie tłumy Polaków. A jednak ani ja, ani ogromna większość moich kolegów i koleżanek nie myśleliśmy nawet o emigracji w te dni chwały i nadziei, na które przypadła nasza wczesna dorosłość. Zaczynała się nowa, wolna Polska, a my właśnie kończyliśmy studia. Zapach wiosny, wiosny politycznej, ba, historycznej, upajał nas wszystkich.

Szalone lata dziewięćdziesiąte pozwalały na wszystko. Na picie piwa w miejscach publicznych, palenie gdzie popadnie, sprzedawanie bez rachunków, produkowanie bez norm, wywożenie śmieci do lasu i śpiewanie piosenek z brzydkimi słowami. Ten luz nie mógł trwać wiecznie, bo przecież anarchia zawsze kogoś krzywdzi i na dłuższą metę warta jest tyle co rozpasanie i korupcja w jednym.

Niestety, radosna anarchiczność pierwszych lat transformacji nie zamieniła się w przyjazny liberalny ład. Niedane nam było wziąć w swoje ręce naszych miast i gmin, nie mówiąc już o państwie. Nie było dane, a może nie chcieliśmy. Instytucje nie stały się proste, pomocne i sympatyczne. Z roku na rok gęstniał gąszcz przepisów i dziwnych urzędów, a proces zbliżania się do Europy jeszcze to wielkie regulowanie pogłębiał. Zrazu dobrotliwy i jakby niewinny klerykalizm tężał z roku na rok, zmieniając się w zorganizowany system powszechnej indoktrynacji.

Jednocześnie Polska stawała się łupem. Wielkie zakłady i związki zawodowe brały swoje, Kościół brał swoje, rolnicy brali swoje. Swoje wzięli również różnego autoramentu cwaniacy, kontynuujący piękne kariery partyjne w nowych i jeszcze bardziej intratnych branżach. Powoli, z roku na rok, Polska zaczęła pękać. Powiały nowe wiatry. Kto z Bogiem, kto z wielkim przemysłem lub z tym przaśnym, peeselowskim, temu wiatr w plecy. Kto ze szczęką na chodniku, kto za biureczkiem w skromnym urzędzie lub w pielęgniarskim fartuchu, temu wiatr w oczy.

Nie zadawaliśmy sobie pytań, jakiej Polski chcemy, a politycy zajęci byli NATO, Unią Europejską i kryzysem. Zresztą kto by tam się przejmował przyszłością. Mieliśmy swojego papieża, pełne półki i paszporty, więc wszystko musiało iść w dobrym kierunku. Lecz choć ta Polska nie miała przywódców, trochę sobie dryfując (jednak z grubsza na Zachód), i choć się w niewidzialny sposób dzieliła na zwycięzców i pokonanych, na miastowych i wsiowych, na katolików i wolnomyślicieli, to jednak było nam dobrze.

A dziś, w stanie dojrzałym, ta Polska po przejściach pokazuje swoje zmęczone oblicze. Jak żyły i kości wyszły stare podziały klasowe i geopolityczne. Tu zabór rosyjski, tam austriacki. Tu narodowi katolicy, tam nowocześni Polacy. Polacy „normalni” i Polacy „prawdziwi”. No i policzyliśmy się: kto w nowej Polsce zyskał, a kto stracił. Zrobiło się niemiło. Młoda demokracja się skończyła. Przyszedł czas otwartej walki o swoje. Już nie z państwem, które ma dać podwyżki, lecz z tą „drugą Polską”, a więc z obcą, nieakceptowaną częścią społeczeństwa. Tak, znów znaleźliśmy się w stadium trwałego konfliktu społecznego. Nie widziano czegoś takiego od wojny, choć jak pomyśleć trzeźwo, kiedyś to wszystko musiało przecież wyleźć.

Czy Polska stała się przez to krajem, z którego chce się uciekać? Ktoś zaangażowany w medialną wojnę i śledzący rytuały pogardy odprawiane przez PiS może faktycznie mieć już dosyć. Odruch ucieczki wzbudzają w nas cyniczni politycy, jątrzący i siejący niepokoje społeczne. Przerażają nas chamy i warchoły z poselskimi legitymacjami. Tabloidowe seriale wywołują mdłości. Mniejsze i większe afery odbierają wiarę w instytucje i podkopują zaufanie do państwa. Obręcz biurokracji zaciska się na naszych skroniach, gdy tylko głowa zapali się do jakiegoś projektu.

Tylko czy jest dokąd uciekać? Czy atmosfera polityczna Wielkiej Brytanii, Francji albo Włoch jest naprawdę lepsza? W ostatnich latach z pewnością nie. Ba, również konflikty społeczne mają tam ostrzejszy przebieg, łącznie z gwałtownymi zamieszkami ulicznymi, jakich my nawet nie zakosztowaliśmy w wolnej Polsce. Może więc nie ma po co tam jechać?

A jednak jest coś na ulicach Rzymu, Amsterdamu czy Paryża, że tak „liekczie dysziet cziełowiek”. Co to za dziwne uczucie, co to za swoboda? Ano to taka pewność, że bez względu na to, kim jesteś, nikt cię nie będzie zaczepiał i bił. Możesz być gejem lub punkiem, lewakiem lub prawakiem, a żaden bydlak do ciebie nie podleci z wyzwiskami i pięściami. Możesz siąść na chodniku, możesz iść na koncert albo na demonstrację polityczną i jakoś nic ci nie grozi. Wszyscy wokół jakby się zmówili, że akceptują wielość i różnorodność i nie chcą jedni drugim urządzać życia.

Wielokulturowość jest tak oczywista jak dla nas oczywista jest monotonia rodzimej fasolki po bretońsku i ruskich pierogów od morza do Tatr. Jest tak jakoś łatwiej, naturalniej, życzliwiej wokół nas. I nawet jak nie ma pieniędzy, to wszędzie pełno ciekawych i fajnych rzeczy, w których można uczestniczyć za darmo albo się po prostu przyłączyć do ludzi, którzy coś ciekawego robią. W tych szczęśliwych krajach wszędzie drzwi się otwierają i wszyscy się szanują. A w Polsce? Nieufność, poczucie zagrożenia, wszechobecna ostrożność i przezorność. Napięcie. Taka brzydka, dorobkiewiczowska zaściankowość. No nic, tylko wyjechać.

A jednak nie polecam emigracji. Bo choć Polska jest krajem pełnym chamów i oprychów, niewolnym od ciemnoty i zacofania, to jak mało które miejsce na ziemi jest nasz kraj miejscem stawania się przyszłości. Wielkie nierozstrzygnięcie ma swoje jądro. W Europie tym jądrem jest samo jej centrum – zagadkowa Polska, z której nie wiadomo jeszcze co wyrośnie. Klucz do własnej przyszłości wciąż trzymamy w garści, choć brakuje nam determinacji, by go użyć. Ale to się zmieni. W bólach ponurej wojny politycznej rodzi się coś nowego i innego. I jeśli zawalczymy o swoje, może i my będziemy wolnym krajem wolnych ludzi, gdzie nikt nie musi się bać, że oberwie, a za to każdy żyje sobie jak lubi. A w dodatku krajem, który odgadł trendy przyszłości i prosperuje lepiej od innych.

Mieszkając na Zachodzie, masz poczucie, że wszystko tu jest już urządzone i że ten piękny świat doskonale może obejść się bez ciebie. Nawet jeśli nie czujesz się już obco, to przecież nie jest to miejsce, gdzie wschodzi nowe, lecz raczej takie, gdzie zachodzi stare. Boć Zachód to Zachód. Dlatego Polacy, którzy wyjechali, choć widzą z oddalenia swój kraj jeszcze brzydszym, niż jest naprawdę (bo przecież w pryzmacie mediów nie ładnieje), chcieliby kiedyś wrócić. Kiedyś, bo na razie jakby nie ma do czego. A jeśli do tego ktoś jeszcze lubi zapalić trawkę albo jest gejem czy lesbijką, to doprawdy lepiej by już został, gdzie go tam życie poniosło.

Niech no tylko jednak zrobi się wiosna! A polityczna wiosna jest wtedy, gdy pomimo demonstracji i rządowych kryzysów wszyscy czują, że mają swoje wspólne państwo, które traktuje wszystkich tak samo i szanuje swobody osobiste każdego człowieka, bez względu na jego przekonania i styl życia. Władzę nie z boskiego, lecz ludzkiego nadania i prawa nie „naturalne”, lecz zrozumiałe i sprawiedliwe.

W takim kraju nikt nie ma gorzej ani trudniej dlatego, że nie wyznaje tej wiary, którą wyznaje większość, inaczej się ubiera lub ma inne preferencje seksualne. Sprawy, które dzielą ludzi etycznie w sposób trwały, pozostawione są sumieniom obywateli, a politycy nie nadużywają swojej władzy, by wcielić w materię prawa swój światopogląd. W takim sympatycznym, wolnym kraju nie ma znaczenia, czy jesteś w większości, czy w mniejszości pod takim bądź innym względem światopoglądowym albo kulturowym. Nikt nie pragnie dominować nad innymi ani spychać mniejszości do getta przestrzeni prywatnej. Każdy jest sobą i w domu, i na ulicy, i w instytucjach. Katolicy idą w procesji, gejowskie małżeństwa idą ulicą, trzymając się za rękę, a ateiści przemawiają publicznie przeciwko wierze. Wszyscy się spierają, lecz nikt nikogo nie chce zamykać i delegalizować.

Czy mamy szansę na prawdziwą, opartą na szacunku dla równych praw wolność i swobodę bycia w naszym kraju? Mamy – i to właśnie dlatego, że tak wielu spośród nas poznało Zachód i wie z doświadczenia, na czym to polega. W swej masie Polacy może jeszcze do końca nie pojmują, że sprawiedliwe społeczeństwo to takie, w którym wolno każdemu wszystko, dopóki nie krzywdzi i nie dyskryminuje innych. Pojęli jednakże doskonale, czym jest równość i jaką wartością jest ochrona prywatności. Nie chcą, by im ktokolwiek zaglądał do łóżek ani innych mebli.

Sądzę, że to już połowa sukcesu. Druga połowa polega na zrozumieniu, że swoje poglądy i tożsamość można manifestować publicznie i formalizować w sposób, który nie pozostawi wątpliwości, że państwo taką właśnie tożsamość i dostrzega, i szanuje na równi z innymi. Tego właśnie dotyczy spór o związki partnerskie, choć brakuje nam jeszcze zdolności wysłowienia jego meritum. Dlatego skupiamy się na takich rzeczach jak prawo do informacji medycznej czy dziedziczenie, gdy tak naprawdę chodzi o coś innego – o prawo obywateli do innej niż małżeństwo formy uznania ich związków na tej tylko podstawie, że sobie tego życzą.

Dopiero gdy państwo rozumieć będzie, że każde życzenie grupy obywateli, którego spełnienie nie powoduje krzywdy innych obywateli, jest dla niego rozkazem, będzie można mówić, że żyjemy w prawdziwie wolnym społeczeństwie. A zrozumie to wtedy, gdy tę ideę moralną będziemy w nim zaszczepiać i umacniać. Potrwa to jeszcze wiele lat, ale warto mieć nadzieję i robić swoje.

W smutnym, szarym krajobrazie politycznym i społecznym posttraumatycznej Polski, w której historia wytępiła naturalną różnorodność, zastępując ją otępiającą kulturową uniformizacją, potrzebujemy całej tęczy barw człowieczeństwa i całej róży wiatrów wszelkich prądów kulturowych i stylów życia. W jednorodnym, ideowo i kulturowo zabetonowanym społeczeństwie nikt nie jest wolny i nikt nie jest sobą. Żyje się, „bo się żyje”. Tylko w wielobarwnej demokracji poczuć można swojskość i radość bycia z innymi. Bo każdy tam mówi każdemu: ja jestem u siebie i ty jesteś u siebie. Bez tego drugiego członu „ty jesteś u siebie”, skierowanego do kogoś nieco albo i bardzo innego niż my sami, nasza własna tożsamość jest tylko połowiczna i niedojrzała.

Taka Polska będzie. I nikt z niej nie zechce uciekać. Wręcz przeciwnie – do takiej Polski Polacy będą wracać. Bo dłużej klasztora niźli przeora. Po najdłuższej choćby kaczystowskiej nocy nadejdzie świt.