Kasa i seks

Byli w Grecji tacy, co sprzedawali wiedzę. Ot, po prostu brali pieniądze za nauczanie. Nazywali się sofistami. Namiętnie zwalczał ich Sokrates i Platon między innymi właśnie dlatego, że mieli czelność kupczyć dobrem najwyższym – samą prawdą. Prawda jest wszak świętością. Jej wyprzedaż – świętokradztwem.

W gruncie rzeczy nobliwi filozofowie byli uprzedzeni. Mogli sobie pozwolić na filozofowanie za darmo, więc gardzili tymi, którzy uczynili sobie z wiedzy źródło utrzymania. Sami zresztą nie byli konsekwentni, bo w końcu platońska Akademia też musiała z czegoś się utrzymać. Historia przyznała rację sofistom. Dziś wszyscy nauczyciele pobierają pensje i ujmy im to nie przynosi.

Trochę na odwrót miała się sprawa z płatną miłością. Starożytnym nie wydawało się, aby pieniądz i seks należały do jakichś odrębnych porządków, więc nie widzieli nic zdrożnego w kupowaniu prezentów swoim chłopcom czy innym tam kurtyzanom. Pogarda dla „dziewki” sprzedającej swoje ciało jest zjawiskiem późniejszym i dość silnie związanym ze specyficznym, bardzo surowym stosunkiem do ciała i cielesności, jaki ukształtował się we wczesnym średniowieczu. Dziś nie jesteśmy już tak bardzo skorzy do pogardy, więc jeśli prostytucja wydaje się nam zła, to raczej nie z powodu swego aspektu handlowego, lecz dlatego, że kojarzy się nam z przemocą wobec kobiet i innymi patologiami, które często jej towarzyszą.

Odwrotnie jest natomiast z odpustami. Dziś czulibyśmy zażenowanie, gdyby kapłan oferował nam pomoc w uzyskaniu odpustu za pieniądze. Jako niegodziwość i wynaturzenie przedstawiał tę praktykę Luter, wytykając Rzymowi, że buduje kościoły za pieniądze z odpustów. Jednakże w średniowieczu nie widziano nic zdrożnego w kupowaniu sobie łask bożych. Wszak wydatek jest rzeczą niemiłą, a wtedy ma wartość pokuty, albo – wręcz przeciwnie – miłą, gdy z radością łoży się na zbożny cel. W obu przypadkach Bóg ma powody do zadowolenia i grzechów delikwenta odpuszczenia. A zresztą Pan Jezus tyle dobra na ziemi zostawił, że starczy na zrównoważanie grzechów całych rzesz rozpustników. W końcu jednak zwyciężyło przekonanie, że chrześcijanin nie może wdawać się w żadne transakcje handlowe z Panem Bogiem, więc ze sprzedaży odpustów zrezygnowano. W to miejsce po prostu pobiera się na różne święte usługi opłaty „co łaska” lub z cennika, jakkolwiek tradycyjne „Bóg zapłać” świadczy o tym, że handelek boży nie do końca jeszcze z głów kapłańskich wyparował.

Widać z tego, że stosunek do pieniądza i sytuacji, gdy korzyści materialne stawały w jednym polu z wartościami wyższymi, był i jest dwoisty. Niby nic złego w tym płaceniu, jeśli zapłata jest sprawiedliwa, lecz z drugiej strony jakoś tak nie wypada wyjeżdżać z pieniędzmi tam, gdzie powinna rządzić bezinteresowność, honor i wszelkie ideały, tak rozległe, że żadną miarą złota niedające się zrównoważyć. Do tego dochodziła szlachecka awersja do przekupstwa i lekka pogarda szlachciców, czyli właścicieli ziemskich, do kruszcowego pieniądza. Wszak pieniądz to sprawa mieszczan, a więc niższych stanów. Szlachcic ma ziemię i „dusze”, a o złoto nie stoi. Ludzie mu służą i zwożą dobra, bo jest panem – płacić za nic nie musi, a jeśli płaci, to z łaski. Nie do końca to była prawda, ale tak się jakoś utarło wśród szlachty, że sprawy pieniężne są brudne i godne pogardy. Niechaj tam się lichwiarz i Żyd złotem i srebrem zajmuje, bo na jego to miarę zajęcie. Miło mieć poczucie, że zwracając dług lub płacąc za towar, czyni się jakąś łaskę. Ot, mieszek rzucony do stóp „człowiekowi”.

Takie to nastroje i zaszłości stoją za naszymi współczesnymi pojęciami o tym, za co wypada, a za co nie wypada brać pieniędzy. Dotyczy to zwłaszcza społeczeństw katolickich, a polskiego być może w sposób szczególny, gdyż w podświadomości społecznej wciąż zapisany jest wizerunek sarmaty-sobiepana. Zresztą co kraj, to obyczaj. To, za co wypada i kiedy wypada żądać pieniędzy z jednej strony, a płacić z drugiej, bardzo różnie wygląda w różnych krajach i tradycjach. W Polsce utarło się na przykład, że każdy może każdego poprosić o papierosa i dostanie go za darmo. Zażądać 50 gr to byłby dyshonor. W wielu krajach takie transakcje są czymś normalnym. A tak w ogóle, to w postsarmackiej Polsce panuje obyczaj, że „dżentelmeni o pieniądzach nie mówią”, i to pomimo znacznego deficytu dżentelmenów. W krajach protestanckich i bardziej od Polski liberalnych pieniądze (i seks) nie są tematem wstydliwym. Nie budzą skojarzeń z żydowskim lichwiarzem-chciwcem, a co najwyżej z parweniuszem, ostentacyjnie demonstrującym swe bogactwo. Na Zachodzie to nie uchodzi – u nas jak najbardziej.

Moralna ocena sprzedawania różnych usług angażujących imponderabilia, takie jak mądrość i autorytet, wymaga uwzględnienia odrębności kulturowych. Gdy były kanclerz Niemiec poszedł na synekurę do rosyjskiej kompanii, odebrałem to jako wyraz upadku obyczajów. Jednak w Niemczech myśli się o pieniądzach bardzo praktycznie i zachowanie Schroedera nie było dla większości Niemców jakoś szczególnie rażące. Nas, w Polsce, zarabianie na sławie razi niepomiernie bardziej. Czy to wypada, aby były prezydent pospolitował się, wygłaszając wykłady lub doradzając obcym, niekoniecznie demokratycznym rządom za pieniądze? Czy naprawdę pecunia non olet? Cóż, zależy, co też tam się tak naprawdę dzieje. Jeśli wygląda to jak odgrywanie wciąż tego samego przedstawienia, z tymi samymi dowcipami i anegdotami, ku uciesze publiczności, to fatycznie polityk zmienia się w aktora, i to raczej aktora-chałturnika.

Sprzedawać się można z wdziękiem i godnością albo bez. Chcieć zarobić to nic złego. Bycie miłym za pieniądze to też nic strasznego. Ba, wypinanie się na wszelkie transakcje w imię godności własnej może wręcz zakrawać na pychę. Z mieszanymi uczuciami patrzę na tych nielicznych znanych aktorów, którzy zapewniają, że w żadnych reklamach nigdy, przenigdy nie wystąpią. Czy to korona by im z głowy spadła, gdyby jednak wystąpili? Wydaje mi się, że wszystko zależy od tego, co się reklamuje, a więc – ogólniej – komu i w jakiej sprawie się „sprzedajemy”. Gdy emerytowany polityk lobbuje w szemranych sprawach, to robi bardzo nieładnie. Jednak gdy lobbuje w sprawach słusznych, to można mu darować. Jeśli płacą mu za wykłady bajeczne honoraria i wymagają, by zabawiał przy stole bogatych państwa, to może nie jest to tytuł do chwały, lecz gdy robi to z sensem i godnością, nie czepiałbym się.

Niestety, zdarza się, i to nierzadko, że politycy sprzedają się w sposób najzupełniej „obciachowy”, pozwalając, by robiono sobie z nich niemalże turystyczne maskotki. Gdzie jest ta granica? Trudno ją dostrzec samemu. Pieniądz nazbyt kusi, a dróg samousprawiedliwienia jest zawsze wiele. Dlatego sławnym ludziom potrzebny jest zawsze jakiś strażnik ich godności. Żona, córka, a może asystent? Ktokolwiek, kto powie „starczy”.

Bo, niestety, utrata godności nie boli. Ubytek tej kruchej substancji powstaje niezauważalnie i podstępnie. Zanim sami dostrzeżemy własną śmieszność, inni już dawno się z nas śmieją albo odwracają z zażenowaniem. To trochę tak jak z piciem – alkoholik nigdy nie jest pierwszym, do którego świadomości dociera, że popadł w nałóg. A przecież pieniądze uzależniają nie mniej od alkoholu. Każdy wzrost dochodów sprawia, że staje przed nami zadanie utrzymania ich na tym nowym, wyższym poziomie. Jako że jest to coraz trudniejsze, zaczynamy przyjmować coraz to bardziej ryzykowne zlecenia, kierując się tylko wynagrodzeniem.

I właśnie dlatego greccy filozofowie tak bardzo chwalili charakter umiarkowany i tę rzadką umiejętność poprzestawania na małym. Ale czy można zostać wielkim dygnitarzem albo sławnym aktorem, posiadając tę akurat cnotę? Chyba tylko wyjątkowo. Bodajże właśnie dlatego wielcy pospolitują się i poniżają z taką dziwną łatwością. Niechaj im wybaczy, kto potrafi.