Lis zatacza kręgi

Sprawa Tomasza Lisa staje się coraz ciekawsza. Napięcie rośnie, dziennikarze robią rachunki sumienia, a w powietrzu wisi pytanie: „kiedy?”. Kiedy wreszcie zobaczymy mityczne esemesy, zawierające treści, które zmienią „grzeczną” sprawę mobbingową w bardzo niegrzeczną sprawę molestowania? Na razie nikt nie rzuca kamieniami, bo „któż jest bez winy?”. A nawet jak jest, to zaraz może się wina znaleźć. W naszych czasach „kijów” na psy i „paragrafów” na ludzi nie brakuje.

Suspens zapewniają nam prawnicy, gotowi dopaść z pozwem każdego, kto wypowie publicznie jakieś oskarżenie bez solidnej podstawy dowodowej. A i ta nie wystarczy bez odpowiedniego zabezpieczenia ze strony rzutkich prawników. W sferach bogatych celebrytów afery typu #MeToo rozwijają się w rytm pozwów i innych tam „wniosków dowodowych” oraz rozpraw. Reżyserami są prawnicy, aktorami strony konfliktu, a dziennikarze, niestety, raczej statystami.

Biedny jest dziennikarz zmuszony uważać, co pisze, aby się nie narazić drapieżnym adwokatom. Zwłaszcza gdy sprawy dotyczą jego własnego środowiska i osób, które zna osobiście. A Tomasza Lisa osobiście znają chyba wszyscy mający dziś powinność komentowania jego sprawy. Że zaś postać jest znaczna, to i znajomości raczej pełne kurtuazji i uśmiechów. I teraz jakoś głupio wskakiwać na plecy komuś, z kim się było na takiej czy innej „stopie”. Dlatego środowisko wyczekuje, pomrukuje, robi aluzje i plotkuje.

Zapewne tama puści i sprawa Lisa potoczy się wartko ku jakiemuś finałowi – jak przypuszczam, niezbyt korzystnemu dla księcia dziennikarzy. Nie jest zbyt lubiany, bo słynie z pewności siebie i dość narcystycznego stylu bycia, więc pewnie znajdą się kandydaci do niepodawania ręki. Będą jednakże i tacy, na których Tomasz Lis będzie mógł liczyć do samego końca. To zupełnie naturalne – wielu ludzi coś mu zawdzięcza albo go po prostu ceni.

Na biednego nie trafiło. W najgorszym razie Tomasz Lis będzie zdany na takie media, które sam stworzy. O kompromitacji też nie ma mowy, bo w naszych czasach ta kategoria nie ma już zastosowania. Raczej należałoby mówić o „wypadnięciu z mainstreamu”.

Ciekawsze od losów Tomasza Lisa jest coś innego, a mianowicie skutki, jakie ta afera może wywołać w środowisku dziennikarskim. W mojej gazecie, czyli „Polityce”, panuje istny Wersal. Opowieści o drących się szefach, rzucaniu przedmiotami i mięsem, samczych popisach i molestowaniu brzmią w naszych uszach jak bajki o żelaznym wilku. Dla nas to nie do pojęcia, lecz są takie redakcje, w których pewna wulgarność i poniżanie młodych kobiet należą wręcz do dobrego tonu. Przy takich marnych obyczajach liczba osób, które mogą się obawiać, że również im można by coś wyciągnąć, jeśli za bardzo będą się stroić w piórka moralistów, jest całkiem spora.

Spodziewam się więc dość markotnych komentarzy na dalszych etapach „sprawy Lisa”. Mniejsza o to. Ważniejsze wydaje mi się to, że staje się dla nas wszystkich jasne, iż dobre czasy już się skończyły. Koniec z zaglądaniem do biustu stażystkom i wysyłaniem stażystów po bułki. Koniec z dwuznacznymi „podrywami”, dowcipasami i dziwnymi sytuacjami towarzyskimi z udziałem dwa razy młodszych podwładnych. Koniec pięknych czasów swobody i bezkarności. Było wesoło, lecz nie zawsze i nie dla każdego. Teraz będzie bardziej jak w USA. Z uśmiechem, lecz formalnie. Uprzejmie, lecz nieufnie.

Czy to źle? Cóż, coś za coś. Sam należę do pokolenia, dla którego nieformalny luz był samoistną wartością życia społecznego. Było w nim bowiem coś z politycznej kontestacji. Potem, w latach 90., swobodny styl bycia w pracy i nonszalancja w relacjach z podwładnymi, a także idąca za tym swoboda seksualna stanowiły dobre tło dla pionierskich, a więc tyleż wzniosłych, co przaśnych przedsięwzięć. Jednakże w naszych czasach „luzik” znaczy niewiele więcej niż tworzenie warunków dla seksualnych podbojów pod pretekstem swobodnego koleżeństwa, niepostrzeżenie przechodzącego w sex friendship. Niestety, ustalenie, kto się tak seksownie przyjaźni z własnej woli, a kto raczej pod presją, w tak poluzowanych obyczajach staje się trudne. I w tej mętnej obyczajowo i emocjonalnie wodzie doskonale łowią starzy wyjadacze. Nie ma co udawać – dla starej wiary młode kobiety w redakcji to były „panienki”, czyli potencjalne „zdobycze”. Tego już dłużej tolerować nie wolno i bardzo możliwe, że sprawa Lisa pomoże nam zerwać z brzydkimi nawyczkami.

Inna sprawa, że pruderia też jest zła i godna pożałowania. Różni tam cnotnisie tylko czekają na swój czas, by pod pretekstem bardzo poważnego traktowania kwestii mobbingu i molestowania karcić i skarżyć za każdy żart czy uwagę zahaczającą o wygląd czy sprawy cielesne. Na to też nie można pozwolić.

Jak więc się w tym wszystkim odnaleźć? Cóż, nie od dziś wiadomo, że pomagają mądre kodeksy dobrych obyczajów i mądre komisje rozjemcze w zakładach pracy (np. redakcjach). Utrzymanie dobrej i bezpiecznej atmosfery pracy jest możliwe, jeśli załoga ma w swoim gronie kilka osób z dużym autorytetem, a jednocześnie osoby te są lubiane i budzą zaufanie, nie zaś lęk. Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że cały ten kac moralny z Lisem wiele nas nauczy i wszyscy jeszcze na tym skorzystamy.