Żałosne przeprosiny papieża Franciszka

Wielu ludziom, traktującym akty moralne jako źródło niewyszukanych wzruszeń, każde przeprosiny się podobają. Nawet jeśli ich „estetyka” jest w typie disco polo – ważne, że to tak pięknie wygląda, gdy ktoś ważny przeprasza. Otóż takie przeprosiny, jakimi raczą nas od czasu do czasu papieże, stanowią jedynie pożywkę dla złych ludzi, którzy zamiast rozpamiętywać winy i się ich wystrzegać, gotowi są chełpić się owymi papieskimi przeprosinami, jak gdyby same przez się załatwiały jakąś sprawę. W najgorszych przypadkach tacy ludzie mówią: „No o co wam jeszcze chodzi – przecież papież już was przeprosił”. W taki sposób rodzi się presja na fałszywe pojednanie i „wzajemne” wybaczenie sobie przewin – tak jak gdyby nie miało znaczenia, że jedna strona była katem, a druga ofiarą, a stosunek wzajemnych win był skrajnie nierówny.

Pamiętam, z jaką moralną odrazą patrzyłem, jak Jan Paweł II zbiera wyrazy uwielbienia, bo raczył pojawić się w synagodze i zasiąść na tronie w białej szacie, w otoczeniu ubranych na czarno, anonimowych dla światowej opinii publicznej rabinów. Wyrządzał im łaskę, że się z nimi „jednał”. Nie ma żadnego gestu ani nawet żadnych pieniędzy mogących wynagrodzić Żydom setki lat spędzonych w katolickich gettach, setki lat poniżania, piętnowania, wypędzania, zaszczuwania i okradania przez Kościół.

Podobnie ma się rzecz z „czarownicami”, „heretykami”, „niewiernymi”, z tymi milionami znanych i nieznanych ofiar „religii miłości” i „Kościoła świętego”. Jak w ogóle można stawiać naprzeciwko siebie miliony ofiar i dygnitarzy kościelnych uzbrojonych w słowa skruchy? Tu krzyk milionów torturowanych, mordowanych w pogromach i najazdach rozmaitych „świętych zakonów” albo rozfanatyzowanych „królów katolickich” – a tam okrągłe słówka o „niektórych chrześcijanach”, którzy „się dopuścili”.

Każdy, kto odczuwa szczery żal za wyrządzone bliźniemu zło, ma potrzebę przeprosin i uzyskania przebaczenia. Przebaczenia ze strony tych, których skrzywdził, a dopiero w dalszej kolejności innych osób, a nawet Boga (jeśli w niego wierzy). Nie chce tego przebaczenia za same przeprosiny, lecz w następstwie najlepszych starań, aby wyrządzone zło naprawić. Takie przeprosiny, którym towarzyszy pełna ekspiacja (wyznanie win), obietnica poprawy, a przede wszystkim obietnica zadośćuczynienia, godne są przyjęcia, a nawet mogą rodzić coś na kształt zobowiązania do wybaczenia. Przeciwieństwem takich szczerych przeprosin jest przepraszanie dla samego tylko przepraszania – obliczone na osiągnięcie moralnej („wizerunkowej”) korzyści przez tego, kto przeprasza.

Taki charakter mają właśnie trwające już od ponad pół wieku przeprosiny kościelne padające z ust kolejnych papieży. Ostatnim aktem tego zawstydzającego teatru niekończących się przeprosin była „pielgrzymka pokutna” papieża Franciszka do Kanady, podczas której kolejny raz (po Benedykcie) przepraszał w gorących słowach za udział chrześcijan w ludobójczych praktykach w stosunku do rdzennej ludności Kanady.

Do roku 1998 Kościół prowadził w Kanadzie blisko 80 tzw. indiańskich szkół z internatem. Pod pretekstem edukacji na masową skalę torturowano tam, a w kilku tysiącach przypadków doprowadzano do śmierci dzieci, których zwłoki zakopywano potem w masowych grobach (tak samo jak działo się to w Irlandii w stosunku do dzieci niezamężnych kobiet). System „szkół” był zresztą większy, bo obejmował jeszcze blisko 50 prowadzonych przez instytucje protestanckie. Sadystycznemu procederowi patronowało państwo, będące formalnie właścicielem i nadzorcą tych przerażających zakładów.

Szacuje się, że pośród ok. 150 tys. dzieci przemocą odebranych rodzicom w ciągu nieco ponad stu lat funkcjonowania „szkół” ok. 6 tys. zostało zakatowanych bądź zagłodzonych (w znacznie mniejszej od Kanady Irlandii liczby są tylko nieco mniejsze). Wychodzi na to, że dla przykładu każda „szkoła” raz do roku zabijała sobie jakieś dziecko, aby inne – regularnie bite i poniżane – wiedziały, co je może spotkać. I tak przez ponad sto lat…

A jednak chyba się nie dziwimy – media pełne są opisów przemocy w „sierocińcach”, „zakładach opiekuńczych”, „szkołach” i „internatach” katolickich na całym świecie. Również w Polsce. Diaboliczne „siostry” nie są żadnymi wyjątkami, bo powtarzają się pod różnymi wymyślnymi imionami w niezliczonych świadectwach. Zresztą w zakładach anglikańskich, prowadzonych głównie przez mężczyzn, nie było lepiej. A tymczasem proceder dotowania takich miejsc ze środków publicznych nadal kwitnie – również w Polsce. Zepsucie Kościoła katolickiego (i nie tylko katolickiego) prawie zawsze sprzężone jest z demoralizacją państw, w dużej mierze opanowanych przez członków tej organizacji.

Kościół od wielu lat posługuje się w sprawie pomordowanych dzieci retoryką „uzdrowienia i pojednania”. Kto ma się z kim jednać i dlaczego, tego się nie wyjaśnia. Po co kanadyjskim Inuitom bliższe stosunki z obcym im Kościołem katolickim, z pogardą odnoszącym się do ich religii (jako „pogańskiej”), i dlaczego charakter tych stosunków miałby podpadać właśnie pod kategorię pojednania? Pojednanie jest wszak pewnego rodzaju zaprzyjaźnieniem. Najpierw mordowali, a teraz chcą się przyjaźnić?

Niestety, wielu działaczy inuickich – zarówno chrześcijańskich, jak i niechrześcijańskich – bierze to za dobrą monetę. Mogli się właśnie przekonać, do czego to prowadzi. Katolicki internet w ostatnich dniach zapełnił się inwektywami pod adresem wiary ludów inuickich – a to w związku z faktem, że Franciszek wziął udział w obrzędzie szamańskim. Spadły na niego z tego powodu prawdziwe gromy, jakich nie znali poprzedni papieże. To nowe (i dobre) zjawisko – katolicy podpatrzyli w wolnym świecie, że obywatele mogą krytykować władzę, i wypróbowują ten cudowny wynalazek na Franciszku.

Co do zasady przeprosiny za zbrodnie są czymś wysoce niestosownym. Można przeprosić, że nadepnęło się komuś niechcący na nogę, ale nie za to, że zabiło się z premedytacją i sadystyczną satysfakcją jego dziecko. Wybaczenie zbrodni to nie żadne „pojednanie”, lecz finalny akt długiego procesu, w którego centrum stoi ekspiacja i zadośćuczynienie. Nie ma to wiele wspólnego ze zwykłym przepraszaniem. Myliłby się jednakże ten, kto by sądził, że Kościół przeprasza za siebie. Nie, Kościół jest w świetle doktryny święty i zawsze niewinny. Winni są pojedynczy wyznawcy.

I tym razem papież przepraszał nie za swoją organizację, lecz za „winy niektórych dzieci Kościoła”. Winne są osoby, a ich wina nie hańbi całego Kościoła. To dokładnie przeciwnie co w przypadku świętych. Ich zasługi nie są „prywatne”, lecz przysparzają chwały i splendoru całemu Kościołowi. Taka postawa zadaje kłam szczerości wszelkich „przeprosin”. Jest to bowiem niebotyczna wprost pycha, a ta w żaden sposób nie daje się pogodzić ze skruchą. Przykładem takiej groteskowej niestosowności, wynikającej z pychy i niezdolności do odczuwania wstydu, jest na naszym podwórku znana praktyka proponowania przez biskupów ofiarom pedofilii „pomocy psychologicznej”.

Nie mówmy więc, że papież przeprosił za Kościół, bo to nieprawda. Papież wyraził ubolewanie, odnosząc z tego powodu niegodziwą korzyść. Gdyby wypłacił miliardowe odszkodowania rodzinom ofiar, można by przynajmniej mówić o jakiejś prymitywnej (aczkolwiek bardzo korzystnej) formie zadośćuczynienia. O tym jednakże mowy nie ma.

Retoryka przeprosin bądź pseudoprzeprosin (w skrajnych przypadkach przeprosin nieszczerych, warunkowych i w gruncie rzeczy urągliwych), którą tak chętnie stosuje ostatnio Kościół, bynajmniej nie służy ujawnianiu nadużyć i w ogólności prawdzie. Wręcz przeciwnie. Przeprosiny zawsze kierowane są do konkretnej społeczności w związku z konkretnym wydarzeniem bądź zjawiskiem. Opinii publicznej w naturalny sposób wydaje się wtedy, że bulwersujące fakty były jakimś wyjątkiem i patologią i że owe przeprosiny są w zasadzie wszystkim, za co przepraszać by należało.

Bo gdyby było coś jeszcze, to dlaczego miałoby zostać pominięte? Otóż na tym właśnie polega trick z przeprosinami, że doskonale maskują inne nadużycia. Dlatego osobiście nie znoszę, gdy politycy za coś przepraszają. Przepraszają na przykład „za Jedwabne”, wobec czego Polakom wydaje się, że Jedwabne to był jakiś wyjątek, „wypadek przy pracy”, podczas gdy był to jeden z bardzo wielu pogromów. Podobnie ma się sprawa ze zbrodniami Kościoła. Nie mówi się w sposób obrazowy i kompletny o całej historycznej i współczesnej panoramie zbrodni, lecz wskazuje się na pojedyncze zjawiska, które wydają się odbiorcom anomaliami czy patologiami w zdrowo funkcjonującej instytucji. Tymczasem prawda o Kościele jest odwrotna. Jego historia to przede wszystkim dzieje systemowej i systematycznej zbrodni, przemocy i totalitaryzmu, a okazjonalnie „dzieł miłosierdzia”. Podobnie ma się sprawa z każdą inną wielką strukturą totalitarną. Każda z nich ma na koncie liczne „dzieła miłosierdzia” i „świętych”, których działalność doskonale maskuje ponurą codzienną przemoc.

Co by było, gdyby potraktować zbrodnie Kościoła na poważnie, to znaczy integralnie, a nie tylko punktowo i wybiórczo? Gdyby policzyć ofiary, a nie tylko relacjonować kolejne raporty kolejnych komisji rządowych (lub nawet kościelnych), donoszących o sakramentalnych pięciu procentach księży pedofilów lub o zawartości masowych grobów w tym czy innym kraju? Gdyby odsłonić mechanizmy instytucjonalne służące ochronie przestępców i cały system mafijny, na którym opiera się gospodarka Watykanu?

W zasadzie dawno już to uczyniono i każdy może się z tym zapoznać, lecz jedynie w formie świetnie udokumentowanych prac dziennikarskich, a nie materiałów procesowych. Te ostatnie liczone są w tonach, lecz rozproszone na setki spraw kryminalnych w całym świecie. Mimo to powszechnie dostępna wiedza o działalności „Kościoła świętego” nie pozostawia żadnych wątpliwości co do tego, że o ile dawniej był wielką totalitarną strukturą polityczną, o tyle od czasu gdy stracił większość swej politycznej władzy, funkcjonuje jako organizacja przestępcza, systemowo chroniąca rozmaitego typu przestępcze procedery. Najbardziej wyrafinowaną i przewrotną formą tej ochrony jest właśnie retoryka przeprosin. Służą one wytworzeniu wrażenia, że to, za co się przeprasza, było wyjątkiem i więcej nie powtórzy.

A gdyby ktoś chciał polskiego przykładu, to ma go pod nosem. Ileż to było w Polsce mszy przebłagalnych i pokutnych za ofiary pedofilii oraz biskupich zapewnień, że będą z pedofilią bezwzględnie walczyć. A tymczasem, gdy polski prokurator zwraca się do jakiegoś biskupa z prośbą o akta spraw księży pedofilów, ten zawsze odmawia. Nie mogę sobie wyobrazić bardziej wymownego dowodu cynizmu Kościoła oraz jego fundamentalnej nielojalności względem państwa polskiego, na którym z taką bezwzględnością od tysiąca lat pasożytuje.

Papież Franciszek nie jest z innej ulepiony gliny. Gdyby był człowiekiem uczciwym, powiedziałby, że kieruje organizacją przestępczą, a pierwszą rzeczą, którą trzeba by zrobić dla zadośćuczynienia jej niezliczonym ofiarom, to ją po prostu rozwiązać. Nie da się w żaden sposób pogodzić respektu dla ofiar Kościoła katolickiego z poszukiwaniem argumentów na rzecz jego dalszej legalnej działalności, utrzymywaniem stosunków dyplomatycznych z Watykanem itd. Kto morduje, ten wypada z ludzkiej wspólnoty. To prosta etyczna zasada, której jakoś nie mogą pojąć nie tylko katolicy, lecz również najsurowsi krytycy Kościoła.

To się jednak kiedyś zmieni. Zabobonny strach przed Kościołem, który „może mieć coś wspólnego” z „siłami wyższymi”, znika z dekady na dekadę razem z nędzą i ciemnotą. A jak już całkiem zniknie, to proste pytanie, dlaczego instytucja, która od 1700 lat torturuje, morduje i gwałci na masową skalę, ma legalnie działać, stanie się tak samo oczywiste jak w przypadku każdej innej tego rodzaju organizacji – czy będzie to partia polityczna, mafia, czy jakaś sekta. Żadne żałosne „przeprosiny” nad masowymi grobami ofiar niczego nie zmienią ani nie powstrzymają.