Lewica i nihilizm. Stawką jest… wszystko
Właśnie trwają negocjacje głównych partii lewicowych decydujące o dalszym trwaniu ich współpracy oraz o strategii wyborczej. Liczą mandaty i pieniądze. Z tej okazji kilka słów na temat lewicy i wyzwań moralnych, przed którymi staje.
Otóż lewica żyje w rytm zmiany pokoleniowej. Nie tylko ona. Zawsze są jacyś „młodzi”, którzy depczą po piętach „starym”, obwiniając ich o słabość i oportunizm, uwikłanie w podejrzane kompromisy polityczne i brak wyczucia zmian. Lecz „starzy” się łatwo nie poddają, kiwają głowami i mówią protekcjonalnie: w młodości byliśmy tak samo radykalni jak wy i sądziliśmy, że świat należy do nas. Tak to od wieków młodzieńczy narcyzm i naiwność ścierają się ze starczym konformizmem i wyobcowaniem. Siłą rzeczy wygrywają w końcu młodzi, jakkolwiek w momencie triumfu nie jest to już młodość najpierwsza. Dziś nie mamy już czasu grać w tę grę. Walka w „obozie postępu” to dzisiaj niewybaczalna utrata energii. Bój to jest nasz ostatni.
Przywilejem młodości jest nonkonformizm, graniczący z butą. Ten jednakże nie wyklucza lizusostwa – przynajmniej w przypadku narcystycznych karierowiczów, gotowych na przemian łasić się i gryźć zależnie od potrzeby, byleby tylko osiągnąć cel. Opowiada o tym „Psie serce” Bułhakowa – rzecz o radzieckich komunistach, lecz przecież całkiem uniwersalna. Naprzemienna brutalność i przymilność obecna jest we wszystkich hierarchicznych strukturach, przyciągających ambitnych i niedowartościowanych a głodnych karier mydłków. Nie ma na to rady.
Zjawisko to ma jednakże w przypadku organizacji politycznych, zwłaszcza lewicowych, z natury swej bardzo uzależnionych od dobrych relacji z „masami pracującymi miast i wsi”, „klasą ludową” czy jakkolwiek to zwał (albo nie zwał), odzwierciedlenie w stosunkach, jakie te organizacje mają lub pragną mieć ze swoją publiką. Masom się schlebia, a potem, gdy już najbardziej postępowa z wszystkich partii otrzyma z rąk ludu należną jej władzę, te same masy poucza się i dyscyplinuje. Zanim to jednak nastąpi, rozgrywa się wyścig politycznych pochlebców, korzących się przed ludem i oskarżających wzajemnie o niedostateczną gorliwość w tej „solidarności”.
Retoryka braterstwa ludu i z ludem jest wyróżnikiem lewicy, lecz pewne jej – nieco bardziej paternalistyczne i protekcjonalne – odmiany praktykowane są przez wszelkich „postpolitycznych” populistów. Nie oglądają się oni na ideologię, biorąc wszystko jak leci, byleby osiągnąć swój cel. Jednakże cynizm i zakłamanie polityków byłoby aż nazbyt widoczne i przez to nieskuteczne, gdyby nie hipokryzja klas wyższych, czyli elit społecznych. Zatrwożone o swoją pozycję, za wszelką cenę starają się ukryć bądź przynajmniej zamaskować swoją supremację kulturową i ekonomiczną, praktykując agresywny egalitaryzm, który odreagowują na kozłach ofiarnych wybranych spośród członków swojej własnej kasty, mających śmiałość manifestować poczucie własnej wartości.
W egalitarnym społeczeństwie rządzą bowiem resentyment i miernota, a wszelka wyższość czegokolwiek nad czymkolwiek, kogokolwiek nad kimkolwiek obłożona jest surowym tabu. Braterski terror egalitaryzmu daje elitom złudzenie niewidzialności i bezpieczeństwa w konfrontacji z rozdrażnionym żywiołem wyemancypowanej masy. Tylko na jak długo? Obawiam się, że w czasie kryzysu maski zostaną zdarte i każdy będzie musiał zdać sprawę z tego, kim jest. I albo z godnością oświadczy swoją tożsamość i będzie jej bronił, albo zostanie wyrzucony na margines. Kryzys jest czasem dla odważnych i prawdomównych. Zakłamanie w momentach próby nie popłaca.
Tymczasem w tle konfliktów politycznych przestraszone ofensywą demagogów elity wciąż uprawiają swój tchórzliwie zajadły egalitaryzm, wierząc, że czym mocniej zacisną powieki, tym bardziej nie będzie widać archaicznych demonów hierarchii społecznej i kulturalnej. Siedzą w domach i roją sobie, że gdy już zadziałają równościowe zaklęcia wypowiadane przez kapłanów liberalnych elit i demony znikną, filister z intelektualistą odzyskają moralne prawo do istnienia i zachowania przyzwoitych dochodów. Trzeba jeszcze tylko pozbyć się ze swych szeregów elitarystycznych heretyków, „klasistów” kompromitujących klasę intelektualną w oczach mas.
Niestety, groźny demos nie odpowie pięknym za nadobne – nigdy nie uzna „wykształconych z dużego miasta”, a tym bardziej intelektualistów za równych sobie. Gdy bowiem raz dał się przekonać, że w demokracji hierarchie klasowe nie obowiązują, każdy, kto się przed ludem uniży, będzie przez niego poniżony, a kto jest bogaty, ten będzie wywyższony. Prawo do wywyższania się zachował wyłącznie kapłan (z racji swych konszachtów z siłą wyższą, która, nie wiadomo, być może jednak istnieje), a bogacz, jeśli tylko „nie zapomniał, kim był”, jak zawsze ściąga pełne podziwu i zazdrości spojrzenia onieśmielonych i rozmarzonych „zwykłych ludzi”. Reszta może zejść z chodnika albo zostanie zadeptana. Pariasem demoliberalnej wspólnoty staje się zaś ubogi inteligent ze swoimi śmiesznymi pretensjami do elitarności. Teraz on musi zadbać o awans – wyrzec się pretensji i wreszcie coś zarobić, aby zyskać szacunek.
Potrzebujemy świata, w którym oprócz zaklęć o powszechnej równości i szacunku dla każdego człowieka będzie jeszcze miejsce na oceny moralne i sądy smaku. Jeśli kultura liberalna, pozbawiona kłów i pazurów, nie będzie zdolna do tworzenia silnych, cieszących się autorytetem elit, aktywnie broniących wartości politycznych i cywilizacyjnych przed prostactwem i dzikością, wolne miejsce bardzo chętnie zajmą „nowe elity”, czyli siły konserwatywne i reakcyjne, mogące liczyć na dobry kontakt z demosem, który wszak zachował ukrytą tęsknotę za królem i kapłanem. „Redystrybucja prestiżu”, o której mówi Jarosław Kaczyński, to nie są czcze pogróżki.
XIX-wieczny liberalizm zaoferował masom emancypację, którą na długi czas zapamiętano jako „awans społeczny” i „przywrócenie godności” klasom niższym – najpierw mieszczaństwu, potem klasie robotniczej, chłopom, a w końcu kobietom. Kolejne grupy ludności mogły spojrzeć w dół i w przeszłość, radując się swemu „wysferzeniu”. Gdy jednak proces emancypacji objął już całe społeczeństwo, radość się skończyła. Nikt już nie może czuć się lepszym, bo nie ma od kogo. Co gorsza, nie można też aspirować do kolejnych awansów, bo imperatyw równości i obdarowanie wszystkich bez wyjątku równą godnością, niczym jakimś moralnym „dochodem gwarantowanym”, zniósł hierarchie i odebrał przyjemność aspirowania do wyższych sfer.
Oszukane i zdezorientowane „drobnomieszczaństwo” (tak do niedawna nazywano masowy produkt emancypacji), zorientowawszy się, że dana po równo każdemu „godność” niewiele jest warta, odpowiedziało na to złością na liberalne elity, które do tej paradoksalnej sytuacji doprowadziły. W rezultacie przestało je szanować, wybierając do władzy już nie „lepszych” (wszak nikt nie jest lepszy), lecz po prostu przeciętnych członków swej wielkiej masy.
Tymczasem szczytne ideały demokratycznej kultury liberalnej zostały zdegradowane do postaci karłowatej i karykaturalnej. Państwo stało się w oczach wyemancypowanych mas usługodawcą, równość – nihilistycznym zakazem formułowania ocen, które mogłyby kogoś wywyższyć, a kogoś innego poniżyć, wolność zaś przybrała postać arogancji i nieliczenia się z innymi ludźmi. Upadek ideałów republikańskich, z których mimo wszystko korzystała liberalna demokracja, a wraz z tym upadek autorytetu instytucji politycznych odsłoniły nagi korzeń społecznej aksjologii, którym jest podziw dla bogactwa i lęk przed mocami zaklętymi w kapłańskich rekwizytach. Historia zatoczyła koło – epopeja nowoczesności dobiegła końca, a na opustoszałej scenie panoszą się anachroniczni i trywialni uzurpatorzy.
I co teraz? Jeśli chcemy stawić czoła wojnie w Ukrainie, globalnemu ociepleniu, bombie demograficznej i rozpanoszeniu sztucznej inteligencji na usługach Wielkich Braci, niezbędne jest zachowanie liberalnego uniwersalizmu, pozwalającego realizować wielkie projekty naprawcze w skali globalnej. Jeśli mamy obronić się przed wulgarną reakcją, wypełniającą próżnię po liberalnej demokracji, niezbędne jest wzmocnienie realnych wspólnot społecznych na poziomie miast, regionów i krajów. Nihilizm otwiera wrota plemiennemu feudalizmowi, który rządzi za pomocą pobudzania pychy, siania zabobonnych lęków i propagowania bezwzględnego egoizmu. To prosta droga do faszyzmu. Bez antynihilistycznej kontrrewolucji elit nasz świat pogrąży się w chaosie. Lecz stawić czoła demagogom może tylko ktoś odważny i gotowy na porażkę. Z odwagą zaś u nas krucho.
Jeśli nie chcemy umierać pod jarzmem nowego średniowiecza, musimy na nowo stać się elitami liberalnymi godnymi tego miana. Musimy znaleźć w sobie hart ducha, dumę i odwagę, by nazywać rzeczy po imieniu i trzymać się zasad godnych ludzi honoru. Z małodusznym, lękliwym oportunizmem, praktykowanym pod pretekstem szacunku dla godności każdego człowieka, zajść możemy jedynie do masowych grobów ofiar wojny klimatycznej. Wrogowie kultury i wolności nie znikną, gdy przestaniemy nazywać ich wrogami.
Jeśli nie wypowiemy wojny egoizmowi, pysze i uprzedzeniom, demagodzy nas wyprzedzą i pokażą ludowi swoje „przewartościowanie wszystkich wartości”, swoją przewrotną wersję antynihilizmu. Co to takiego? Ano słynna ideologia „powrotu do normalności”, czyli faszyzm. Faszyzm to szydercza buta oszukanych mas, przed którymi niegdyś otwarto drzwi do kultury i „rzeczy wspólnych”, a tam zamiast osób godnych szacunku napotkały wielkich kapitalistów w T-shirtach, wystraszonych biurokratów, obłudnych marketerów, spin-doktorów i sprzedawców dealujących produkty politycznego kapitalizmu.
Zapłaciliśmy wysoką cenę za błazeństwo i cynizm, obłudę i tchórzostwo, konformizm i interesowność, za oportunizm i ten nieszczęsny protekcjonalno-przymilny stosunek do mas przeradzający się w brak szacunku do samych siebie. Jeśli posuniemy się jeszcze jeden krok dalej na tej drodze, katastrofa czeka nie tylko nas, czyli niewydarzone i coraz bardziej wątpliwe elity, lecz i całe społeczeństwo. Jeśli zamiast głowy ludzkości wyrośnie kartoflowata narośl, skończy się nasza epoka, a następnej nie będzie już nawet komu nazwać.