Jak umiera filozofia

Od współczesnych filozofów oczekuje się w pierwszym rzędzie informacji o tym, co na „dany temat” mieli do powiedzenia „wielcy filozofowie” z przeszłości. Bo na czym się w końcu zna filozof? Chyba właśnie na tym, co mówili dawni mędrcy.

Dawni, bo „mędrzec”, jak prorok, nie bardzo pasuje do naszych scjentycznych i sekularnych czasów. Wprawdzie cytowanie Platona nie jest najbardziej ambitnym zajęciem dla kogoś, kto uważa się za filozofa, to jednak nie da się zaprzeczyć, że filozofia na różne sposoby żywi się swoją historią, czerpiąc z niej wiedzę, samowiedzę, dumę i prestiż. A że historia myśli filozoficznej jest bardzo skomplikowana, w rozległej przestrzeni kultury łatwo sublimuje do postaci krótkich sentencji, czasem słusznych, a czasem bałamutnych, lecz zawsze banalnych bądź z czasem stających się banałami.

Bywa, że truizmy te wprost wywodzą się z tradycji filozoficznej i znane są wręcz jako cytaty, lecz nawet dosłowność cytatu nie chroni oryginalnej myśli filozofa przed zniekształceniem. Spektakularnym tego przykładem jest cogito ergo sum Kartezjusza. Ta powszechnie znana fraza najczęściej rozumiana jest jako upomnienie, aby być osobą myślącą, czyli refleksyjną, bo tylko mając bogate życie intelektualne, żyje się naprawdę w pełni po ludzku. Tymczasem chodziło o to, że „myślę, więc jestem” to takie zdanie, któremu nikt w odniesieniu do samego siebie nie jest w stanie zaprzeczyć. Nikt nie powie „nie ma mnie”, bo tym samym popadnie w sprzeczność. A skoro zdanie „myślę, więc jestem” jest niewywrotne, czyli pewne, to może nadaje się jako punt wyjścia do skonstruowania nowej integralnej nauki, raz na zawsze wolnej od błędów i wszelkiego dogmatyzmu.

Truizmy filozoficzne funkcjonują w szerokiej przestrzeni społecznej, lecz rykoszetem wracają na grunt życia filozoficznego, czyli do pism i dyskusji ludzi mieniących się filozofami i wykładających filozofię. Nie ma bowiem żadnych ostro zarysowanych granic między jakąś „profesjonalną filozofią” a bardziej amatorskimi jej formami. Takich granic być wręcz nie może, bo otwartość należy do najgłębszego etosu filozofii.

Dlatego rozmaite zbanalizowane sentencje pojawiają się nie tylko w ustach kulturalnej publiczności niemającej silnych związków z filozofią, lecz również w ustach samych wykładowców filozofii. Wielu z nich mieni się filozofami, inni zaś uważają, że będzie bardziej elegancko, gdy będą się sumitować, że są jedynie skromnymi wykładowcami albo historykami filozofii. Ta minoderia jest dla filozofów niezwykle charakterystyczna, choć bynajmniej nie jest powszechna. W każdym razie w wielu środowiskach, które dawniej nazywano drobnomieszczańskimi, a które skutecznie skolonizowały znaczną część uniwersyteckich wydziałów filozofii na całym świecie, jest ona w dobrym tonie.

Może to być nawet zabawne, lecz wyobcowanie figury „prawdziwego filozofa”, na wzór świętego, oraz stawianie na piedestałach pewnej grupy „klasyków filozofii”, którym raczej składa się hołdy, niż się ich czyta, to symptomy poważnej choroby. W pewnych środowiskach jest już ona tak zaawansowana, że „filozof” staje się fantomem, „wielkim nieobecnym”, a gdyby ktoś się mimo wszystko jako filozof zdeklarował, to musiałby się liczyć z potraktowaniem należnym raczej fałszywemu mesjaszowi i szalonemu samozwańcowi niż prawdziwemu filozofowi.

Jak na ironię w innym obozie filozoficznym (głównie anglosaskim i chętnie określającym się jako filozofia analityczna) z przedstawianiem się jako filozof nikt nie ma problemu. Musiało to wywrzeć zachęcający wpływ na szerszą publiczność, gdyż w USA dezynwoltura i łatwość nazywania samego siebie bądź innych filozofami oraz szerokość zakresu znaczeniowego słowa „filozofia” w potocznej angielszczyźnie wręcz przyprawiają o zawrót głowy. Inflacja „filozofii” w Ameryce i jej „deflacja” w Europie Wschodniej to dwie opozycyjne strony tego samego zjawiska: zmierzchu kulturowego projektu, który ponad dwa i pół tysiąca lat temu nazwano „pragnieniem mądrości”, czyli filozofią.

Dziś filozofem może być każdy, kto ma status akademicki i zechce się filozofem ogłosić, a jednocześnie nie może być nim właściwie nikt, bo dystynkcja ta zastrzeżona jest dla postaci w rodzaju Kanta i Hegla. Wszystko zależy od tego, w jakim jest się środowisku. Niewiele jednakże jest takich miejsc, gdzie otoczenie społeczne rozumie przez słowo „filozof” mniej więcej to samo co doktorzy i profesorowie filozofii, a więc że jest to ktoś, kto kiedyś ukończył studia filozoficzne i doktoryzował się z filozofii, a następnie opublikował przynajmniej kilka artykułów w czasopismach filozoficznych bądź ze dwie filozoficzne książki. Jednakże w świecie anglosaskim „filozof” to po prostu ktoś, kto ukończył studia filozoficzne, bądź autor jakichś prac „na tematy ogólne”, który zechciał sam się za pomocą tego słowa określić. Słów „filozof” i „filozofia” używa się z taką samą swobodą jak owych cytatów i sentencji w rodzaju „myślę, więc jestem”, „wszystko płynie” bądź „wiem, że nic nie wiem”.

Pośród sentencji szczególnie popularnych w samym środowisku filozoficznym jest natomiast taka, która głosi, że „od stu lat wieszczy się już koniec filozofii, a tymczasem ma się ona bardzo dobrze”. Ani myślę walczyć z tym, co jest prawdziwe w tej sentencji. Prawdą jest, że coraz większa liczba ludzi zajmuje się profesjonalnie filozofią. Powstają coraz to nowe filozoficzne czasopisma. Zagadnienia filozoficzne podejmowane są w sposób coraz bardziej wyrafinowany i fachowy przez specjalistów, posługujących się w tym celu coraz bardziej specjalistyczną i subtelną terminologią. Nie ustaje też praca nad odwiecznymi zagadnieniami bytu i ludzkiej egzystencji. Pisanie o nich książek wciąż jest zajęciem tysięcy ludzi na całym świecie, a niektórzy spośród nich są profesorami filozofii.

W treści tych rozważań zachodzi też wyraźny postęp, bo dzięki pracy pokoleń filozofów wiele rzeczy dawniej bardzo nowatorskich jest dziś dobrze znanych i rozumianych. Doskonali się również sposób stawiania filozoficznych pytań. Są one bardziej precyzyjne niż dawniej i towarzyszy im większa niż dawniej świadomość ich założeń. Nie, nic wskazuje na to, aby ludzie mieli kiedykolwiek zaprzestać zajmowania się wielkimi zagadnieniami metafizycznymi i z całą pewnością nigdy nie zadowolą się żadną doktryną na ich temat, która miałaby zwolnić ich z dalszego myślenia. Człowiek jest bowiem istotą myślącą, a od kiedy jest to również myśl teoretyczna – jest także istotą filozofującą. I tak już zostanie.

Powtarzam – ani myślę tego podważać. Mówiąc o śmierci filozofii, nie zmierzam przeczyć, że z punktu widzenia osób zatrudnionych jako filozofowie oraz całej rzeszy tych, którzy z różnych względów czują się w pewnym stopniu wtajemniczeni w filozofię, jest ona niemalże świętością. Nie grozi jej upadek ani utrata prestiżu w ich oczach, a prawdziwy filozof był i na zawsze pozostanie jednym ze wzorów najszlachetniejszego człowieczeństwa. Wciąż wielu ludzi tak myśli i nie trzeba się obawiać, że w przyszłości takich ludzi już nie będzie.

Są oni jednakże i zapewne również w przyszłości będą znacznie mniej widoczni i wpływowi niż w XIX i (częściowo) XX wieku, a w dodatku niewielu będzie w ogóle wiedziało o ich istnieniu. Zmierzch filozofii podobny jest do zaniku łaciny. Nadal istnieje filologia klasyczna, lecz w ciągu wieku XIX ludzie faktycznie posługujący się łaciną właściwie wymarli. „Klasycy” mają swoje malutkie miejsce w świecie, a ludzie chętnie cytują łacińskie sentencje. Jednakże ani mówić, ani pisać, ani nawet czytać po łacinie nie potrafi prawie nikt. Dwieście lat temu potrafiły miliony ludzi. Łacina stała się ofiarą nowoczesności, z jej aspiracjami do poważnego traktowania języków „barbarzyńskich”, które od wieku XVI stawały się „narodowe”. Filozofia też jest ofiarą nowoczesności – tak bardzo zaangażowała się w ten wielki program kulturowi i polityczny, że jest z nią kojarzona niemalże tak silnie jak łacina z Imperium Romanum i średniowieczem katolickim. Pożegnanie z nowoczesnością oznacza, siłą rzeczy, pożegnanie z filozofią.

Filozofia utraciła znaczenie i autorytet wśród niefilozofów – zarówno pośród elit, jak i w szerokich kręgach społeczeństwa – oraz tego, w jaki sposób przyczyniło się do tego operowanie przez filozofów samym pojęciem filozofii oraz kilkoma innymi, utrzymującymi ją na jałowym biegu. Etos filozofii, utrzymujący się w różnych wariantach od czasów Platona i otrzymujący co jakiś czas mniej czy bardziej patetyczne sformułowania, przynajmniej aż do Husserla, ma swój niegasnący uwodzicielski urok i niewyczerpany potencjał narcystyczny. Ma się on jednak jak najgorzej, gdy skonfrontować go z realiami współczesnego życia akademickiego czy też szerzej – umysłowego, a także z realiami szeroko rozumianej kultury i cywilizacji.

To, co od starożytności obiecywano i o czym zapewniano publiczność odnośnie do filozofii, cała jej niemalże nadprzyrodzona chwała, dostojeństwo i wyjątkowość – wszystko to zostało zapomniane, zarzucone i zignorowane do tego stopnia, że apoteoza filozofii jest dziś zjawiskiem marginalnym czy niszowym, podobnym do wielu innych równie niszowych egzaltacji. A tak nie było jeszcze w połowie XX wieku. Gdy przewidywano, na przełomie wieku XIX i XX, że to, co wartościowe w filozofii, zostanie przejęte przez nauki, a reszta stanie się niczym więcej niż literaturą, racja była po stronie tych, którzy mówili „o, nie tak prędko!”. Faktycznie, pozytywizm okazał się arogancki i naiwny (choć niezmiernie wpływowy). Jednak sto lat później sytuacja się zmieniła. Nauka faktycznie odebrała filozofom wiele zabawek, a to, co w filozofii naprawdę wartościowe i co mogłoby wnieść do nauki naprawdę wielki wkład, nie spotkało się z należytą recepcją.

Po Russellu zabrakło już filozofów o takim autorytecie, aby naprawdę słuchano ich z uwagą. Naukowcy, politycy i dziennikarze czekają raczej na proste sentencje lub na potwierdzenie bądź ewentualnie na eleganckie ubranie w słowa ich własnych przemyśleń filozoficznych. Są to jednak przemyślenia bardzo skromnej miary w porównaniu z tym, co posiada w swych skarbcach filozofia. Do skarbców tych jednakże mało kto sięga, bo w szerokim świecie nie ma nabywców na te precjoza. To, co osiągnęła filozofia w szczytowym okresie swojego rozwoju, czyli w ciągu minionych dwustu pięćdziesięciu lat, dostępne jest dla niewielu, niewielu też zdolnych jest to zrozumieć i wykorzystać.

Jako że nie widać żadnych szans, aby miało się to zmienić, a skarby filozofii miały zacząć służyć nauce i społeczeństwu, czas przyznać, że filozofia jest martwa, tak jak martwa jest łacina. Społecznie żyje już tylko powierzchnią, jako jedna z „dyscyplin”, i to tylko o tyle, o ile udaje jej się ubrać w kostium działalności naukowej albo znaleźć zastosowanie retoryczne – głównie w produkcji medialnej i w sferze dyskursu politycznego.

Etos filozofii uległ naturalnemu zużyciu i niewiele z niego już zostało. Ten proces erozji etosu i działalności prowadzonej pod jego symboliczną ochroną ma swoje przyczyny społeczne, kulturowe, a także czysto teoretyczne, wynikające z pojęciowej materii samej filozofii. Bo samozagłada wpisana jest już w sam koncept filozofii, która pomimo swojego niebywałego wprost zróżnicowania żyje w swoistym „semantycznym cieniu” filozofii, będąc zależną od imaginarium wpisanego w znaczenie słowa „filozofia” oraz związany z nią etos. Dziwne i dwuznaczne połączenie otwartego, przyjaznego demokratyzmu z pychą i elitaryzmem nie dało się utrzymać w społeczeństwach podejrzliwych wobec patosu i elitarystycznych pretensji. A prawdziwie zaawansowana myśl okazała się stanowczo zbyt wymagająca, aby mogła się przyjąć w szerokich kręgach ludzi wykształconych. Bierze się więc najczęściej z filozofii to, co może się przydać politykom, humanistom i innym „liderom opinii”, a reszta kurzy się w bibliotekach. Ludzi, którzy to wiedzą i którzy rozumieją (bo mają pojęcie o tym, co jest w owych bibliotekach), jak bardzo powierzchowny i użytkowy jest stosunek elit naszego świata do dziedzictwa filozofii, jest garstka.

Jedna z sentencji, a właściwie klisz na temat filozofii powiada, że naprawdę ważne rzeczy naprawdę dobry filozof potrafi przedstawić jasno i zrozumiale. To zależy, dla kogo! O matematyce można powiedzieć to samo, lecz jako że nikt nigdy nie kokietował szerokiej publiczności zapewnieniami, iż matematyka jest dla wszystkich (bo niby każdy ma prawo do samodzielnych rozważań matematycznych), to i nikt, kto nie jest matematykiem, nie oczekuje, że zrozumie choćby i najpiękniej i najbardziej przejrzyście zredagowane dowody matematyczne.

Z filozofią jest inaczej. Wszyscy zostali tak skutecznie „zaproszeni do filozofowania”, że w końcu życiem filozoficznym (tym wewnętrznym, akademickim), a także życiem filozofii (jej kulturową obecnością) zaczęły rządzić oczekiwania i gusty szerokiej publiczności. Ta paradoksalna sytuacja, podobna do sytuacji w świecie muzyki poważnej, okazała się dla filozofii zabójcza. Dziś żyje ona z pewnych qui pro quo, czyli nieporozumień i niefortunnych uproszczeń, które nieustannie inspirują klasę intelektualną (łącznie ze znaczną częścią absolwentów studiów filozoficznych), podczas gdy w filozofii bardziej ezoterycznej czy zaawansowanej sprawy będące przedmiotem tych publicznych nieporozumień i uproszczeń od dawna są przedmiotem rozwiniętej i dojrzałej wiedzy, nie budząc żadnej ekscytacji wśród kompetentnych osób.

To, co przeniknęło do szerokiej publiczności kulturalnej, jest szczątkowe i filozoficznie naiwne, lecz właśnie dlatego jest interesujące. Wyjście z pełnej entuzjazmu naiwności i zwrócenie się ku poważnej filozofii byłoby wielkim rozczarowaniem – ale rozczarowaniem szlachetnym. Filozofia jest bowiem po prostu nudna i męcząca, podczas gdy samodzielne odkrywanie swoich osobistych „Ameryk” jest ekscytujące i schlebia intelektualnej próżności, od której wszak nikt (nie wyłączając piszącego te słowa) nie jest wolny.

Degradacja społeczna filozofii jest tak głęboka, że nawet gdy ktoś chce rozmawiać o sztandarowym zagadnieniu zwanym czasem (niezbyt fortunnie) „sporem realizmu z idealizmem”, szuka rozmówcy pośród ludzi nauki, a nawet artystów, a nie pośród filozofów. Filozof właściwie w ogóle nie przychodzi na myśl nikomu, kto poszukuje autorytetu w jakiejkolwiek dziedzinie. Bo w końcu filozofia to stawianie pytań i wieczne rozważanie. Sokrates „wie, że nic nie wie”, a przeto nie do Sokratesa idzie się po wiedzę.

Tak to dwuznaczna kokieteria filozofów zaprowadziła ich do takiego miejsca, w którym nawet narzekać nie mogą. Kto by bowiem narzekał, że jako filozof jest niedoceniony i nie dość słuchany, naraża się na śmieszność. I to tym większą, że odrzucenie wszelkich pretensji do autorytetu jest – wedle popularnych mniemań – sztandarowym hasłem dzisiejszej filozofii, wrogiej jeśli już nie elitaryzmowi, to na pewno dogmatyzmowi. Można powiedzieć „sami tego chcieliśmy”. I słusznie.

Tak czy inaczej, jest to sytuacja rozpaczliwa. Bronią filozofii jest bowiem wyłącznie szczere i uczciwe intelektualnie rozważanie zagadnień. Bez manipulacji i niedomówień. Lecz kto się odważy tu, w naszym agresywnie egalitarnym świecie, powiedzieć szczerze i bez niedomówień, że filozofów się nie szanuje, nie respektuje się ich kompetencji i nie docenia? Nic bardziej żałosnego. Pozostaje więc robić dobrą minę do złej gry i potakiwać wszystkim, którzy zaszczycą filozofa swoją uwagą. A jeśli dodać do tego jeszcze fundamentalną zależność zawodowych filozofów od funkcjonariuszy akademickich, redaktorów, wydawców i liderów mainstreamowego dyskursu publicznego, to mamy już gotowy obraz godnej pożałowania pozycji współczesnego filozofa. Został on obsadzony w roli pomniejszego specjalisty, zamkniętego w wąskim kręgu autorów posługujących się tym samym idiomem i związanych z kilkoma podobnymi do siebie instytucjami i czasopismami – bądź też w roli publicysty albo retora do wynajęcia.

Nie tak miało być i nie tak było. Wypchnięcie filozofii na margines życia społecznego i akademickiego oraz degradacja filozofa do roli mieszczańskiego publicysty, zaspokajającego „potrzeby intelektualne” bądź „dystrybuującego prestiż” w środowiskach żyjących pewnymi aspiracjami intelektualnymi, to zjawisko nieodwracalne. Kto raz przyjmie rolę służebną i wtórną, ten nigdy nie będzie już twórczym i niezależnym myślicielem.

Nie bądźmy wszak pesymistami. Upadek autorytetu filozofii, degradujący ją także w oczach samych filozofów, nie oznacza, że wszystko jest stracone. Ludzkość da sobie radę bez filozofów oraz instytutów filozofii. Już dziś powoli zabliźniają się rany po tym, co straciliśmy, ignorując dorobek filozofii – naukowcy i przedstawiciele nauk społecznych oraz humanistycznych coraz lepiej potrafią odgrywać rolę filozofów w zakresie spraw, które ich interesują.

Giambettino Cignaroli, „Śmierć Sokratesa”