A jeśli Rosja pokona Ukrainę?

W ostatnich dniach dziennikarze i politycy przebąkują o postępach wojsk rosyjskich, i to w taki sposób, jak gdyby chcieli nas przygotować na jeszcze gorsze wieści z frontu. Kwestia ofiar po stronie ukraińskiej i sytuacji politycznej w kraju pozostaje tabu, lecz tu i ówdzie coś wycieka – i nie są to dobre wiadomości.

Po roku zamrożenia, wynikającego ze stanu wojny, życie polityczne w Ukrainie znów ożywa, a wraz z nim powracają zepchnięci na drugi plan aktorzy, wśród nich zaś oligarchowie i różnej rangi złodzieje, tworzący wokół państwa typowy dla Wschodu „ekosystem korupcyjny”. Panuje – co całkiem zrozumiałe – reżim wojenny, który w znacznym stopniu tłumi swobodne życie polityczne, lecz nadchodzące wybory parlamentarne (mają się odbyć jesienią) dodają mu energii. W zasadzie każda organizacja, której nie da się wykazać związków z Rosją, może już ustawiać się w blokach startowych.

Wszystko to jednak przy założeniu, że Rosja zostanie powstrzymana, a wojna co najmniej zamrożona. Wtedy wybory się odbędą, a kolejna kadencja władz publicznych będzie nowym rozdziałem historii wolnej i demokratycznej Ukrainy. Możliwy jest jednakże również inny scenariusz. Nie mówimy o nim, żeby nie siać defetyzmu i podkopywać morale, a przede wszystkim dlatego, że mamy w sobie atawizm magicznej wiary, że jak się coś ukrywa i przemilcza, to tego nie ma i nie będzie. Wierzymy, że nie należy wywoływać wilka z lasu.

No ale tak można tylko do czasu. A politykom postępować w ten sposób nie wolno wcale. Również opinia publiczna powinna już nabrać odwagi, aby myśleć o pesymistycznym wariancie rozwoju sytuacji. Ukraina broni się wspaniale, a Rosja okazała się znacznie słabsza, niż wszyscy sądziliśmy. Podziw dla Ukrainy i jej prezydenta jest powszechny i niekłamany. To, że Rosjan nie ma w Kijowie, to niemalże cud.

Jednakże to, że nie zdołali tam wejść w roku 2022, wcale nie znaczy, że nie zdołają w roku 2023 albo 2024. To wciąż jest prawdopodobne. Przecież rozpętana przez Putina wojna jest wciąż wojną ograniczoną. Jest to wojna o konkretne terytoria i daleka jeszcze od formatu wojny totalnej. I nie chodzi już nawet o broń atomową, lecz po prostu o naloty i bombardowania miast. Również pod względem liczby żołnierzy i sprzętu daleko do wyczerpania możliwości mobilizacyjnych i produkcyjnych Rosji.

Eksperci zwracają uwagę, że przemysł rosyjski przestawił się na tryb wojenny, a produkcja broni idzie pełną parą, z dyskretnym wsparciem Chin. Również potężne Indie pomagają Putinowi, kupując od niego gigantyczne ilości ropy. Rosja ma też wielu mniejszych kontrahentów i sojuszników, takich jak Iran. O niektórych nawet pewnie nie wiemy. Załamanie gospodarcze nie nastąpiło, nie ma też w Rosji spodziewanych buntów przeciwko reżimowi. Stan zdrowia Putina jest z pewnością niedobry, lecz najwyraźniej jeszcze jakoś chodzi i mówi.

Sprawy nie toczą się więc aż tak dobrze, jak sądziliśmy latem i jesienią. Nie ma też spodziewanej ofensywy ukraińskiej. Nie ma i rosyjskiej, lecz każdego niemal dnia Rosjanie biorą kilka wiosek. Walczą coraz lepiej, bo i oni na wojnie się uczą. A Ukraina czeka na broń… Zachód ją dostarcza, ale raczej w takich ilościach, żeby wojnę zamrozić i nie pozwolić Ukraińcom na wyzwolicielski rajd przez Donbas. Trzeba sobie bowiem powiedzieć jasno: Zachód znacznie bardziej zainteresowany jest zakończeniem wojny niż odzyskaniem przez Ukrainę utraconych terytoriów (dziś to ok. 25 proc. powierzchni kraju). Za powrót Doniecka i Ługańska do macierzy Zachód ginąć z pewnością nie będzie. Priorytetem jest powstrzymanie Putina i Zełenskiego przed eskalacją. Niestety. Jednego i drugiego.

Jeśli sytuacja na froncie się ustabilizuje, za jakiś czas wszystko wróci do stanu sprzed 24 lutego 2022 r., z tą różnicą, że Rosja okupować będzie większy fragment Ukrainy. Przy wojennej granicy, w którą przemieni się linia frontu, będą, jak zawsze w takich przypadkach, okazjonalne potyczki, lecz generalnie wojna przygaśnie i życie w kraju toczyć się będzie na powrót w trybie cywilnym. Ukraina otrzymywać będzie liczne dotacje, a Rosja będzie miała nowe rynki zbytu i nowe miejsce w świecie, blisko Chin. Sprawa ukraińska z czasem stanie się jednym z wielu elementów konfliktu amerykańsko-chińskiego. Europa zaś odetchnie z ulgą.

Z pewnością nie jest to wariant rozwoju sytuacji, którego życzyliby sobie Ukraińcy. Ukraińcy chcą zwycięstwa i odzyskania utraconych terytoriów. To jednakże byłoby możliwe jedynie przy bardzo daleko idącym zaangażowaniu Zachodu. Cena za takie zwycięstwo byłaby zresztą ogromna, bo Rosja nie zapomniałaby tego upokorzenia. Wojna powróciłaby – jeśli nie w Ukrainie, to gdzieś indziej – za kilka albo kilkanaście lat. Ani kraje bałtyckie, ani Gruzja nie mogłyby spać spokojnie. Mało prawdopodobne, że prezydent Biden zdecyduje się dać Ukrainie tyle czołgów i samolotów, żeby mogli wypchnąć Rosjan z zajętych terenów. Zapewne będzie wolał wesprzeć Ukrainę gospodarczo, i to pod warunkiem, że w kraju utrzyma się demokracja. Amerykanie wolą mieć jeden zamrożony konflikt w Europie wschodniej niż dyszącą żądzą zemsty Rosję na karku.

Niestety, jest również w grze i ten najgorszy wariant – taki, że Rosja po prostu wygrywa tę wojnę. Wyobraźmy sobie, że Putin uzbrojony w kontrakty z Chinami i Indiami, mając zmobilizowanych i przeszkolonych pół miliona żołnierzy i świeżo wyprodukowany sprzęt, rozkaże jesienią brać szturmem Kijów. Kijów się broni, są bombardowania, ludność ucieka z miasta, dzieje się wielka tragedia, lecz w końcu, po kilku tygodniach oblężenia, w budynkach rządowych pojawiają się Rosjanie. Powstaje rząd okupacyjno-kolaborancki, a legalne władze Ukrainy ewakuują się do Lwowa. Co to oznacza? Nic innego, tylko rozpad Ukrainy na wschodnią, będącą protektoratem Rosji, i zachodnią – związaną z Zachodem. Czy Zachód będzie w stanie coś z tym zrobić? Niby co właściwie?

Czarny scenariusz zwycięstwa Rosji oznacza, że w przyszłości możliwy będzie również atak na kraje bałtyckie, które dla Rosji mają pierwszorzędną wartość kulturową. To właśnie na tych terenach, odbitych Niemcom, wykuwała się europejskość Rosji. „Pribałtyki” były rosyjskim oknem na Europę w jej najlepszym, północnym wydaniu. Czy nie wystarczy, żeby w USA prezydentem został jakiś drugi Trump, a w Niemczech kanclerzem jakiś drugi Schröder, żeby otworzyło się „okienko transferowe” i jakiś następca Putina wziął sobie na przykład Rygę albo Tallin? To piękne miasta, ale nie aż tak, aby miał ginąć za nie Polak czy Amerykanin.

Ukraińcy pokazali, że są wielkim narodem. Jeszcze przed dekadą mało kto odróżniał ich od Rosjan (przykro to mówić, lecz nawet dla Polaków byli po prostu odmianą „Ruskich”), a zdecydowana większość mieszkańców Europy i Ameryki nie wiedziała, gdzie szukać na mapie ich kraju. Dziś każdy w miarę rozgarnięty człowiek na świecie wie, co to Ukraina i Kijów, a co Rosja i Moskwa. Rosjanie, mordując Ukraińców, raz na zawsze przesądzili o tym, że Ukraińcy są i pozostaną odrębnym narodem. W dodatku przez długi czas odwróconym od Rosji plecami.

W tym sensie Rosjanie już tę wojnę przegrali. Jednakże czym innym jest sytuacja aktualna i najbliższe lata, a czym innym perspektywa dziejowa. Tego, czy za pół wieku Kijów będzie stolicą niepodległej Ukrainy, a jego mieszkańcy będą czuli się bardziej Europejczykami niż prowincjuszami na rubieżach imperium rosyjskiego, nikt nie jest w stanie dziś przewidzieć.