Matura to więcej niż bzdura. To hańba!
Każdego roku, gdy w cieniu rozkwitających dziewcząt kwitną kasztany, a maj mai kwieciem naszą ukochaną ojczyznę, wiem, że nadchodzi czas matur. I znów zaczyna się to samo, co każdego innego roku: cierpienie moje spowodowane przez dulszczyznę i targowicę bezdusznego systemu.
Tu się nie ma z czego śmiać. Matura z roku na rok wraz z całym systemem szkolnym stają się coraz bardziej nieznośnym i kołtuńskim anachronizmem, który dawno już nie robi dobrej miny do złej gry i niczego nie udaje. Szkoła i jej ostatnie tchnienie – matura – to igrzysko oportunizmu, hipokryzji, ignorancji i szczeniactwa, w którym każdemu przypisano komiczną rolę: nauczycielom, dzieciom, rodzicom, kuratorom, ministrom, a nawet dziennikarzom. Festiwal durnoty z ciemnotą, zwany w idiotyczny i egzaltowany sposób „egzaminem dojrzałości” (bo tak też się tłumaczy łacinopodobna „matura”), trwa przez trzy tygodnie, bez żadnego pożytku dla nikogo, chyba że dogadzanie młodzieńczej i rodzicielskiej próżności oraz bezmyślną zgrywę uznamy za korzyść. Egzamin dojrzałości! Dobre sobie! Do czego dojrzałości? Do czegóż to niby dojrzał dziewiętnastolatek? I czemu ten cyrk ma służyć?
Matura nie jest w ogóle egzaminem w ścisłym tego słowa znaczeniu. Spreparowana jest tak, że właściwie nie prowadzi do żadnej selekcji. Matura to nie egzamin, oddzielający nauczonych od nienauczonych, lecz naiwny rytuał przejścia, w którym jedni udają przed drugimi, że ktoś coś umie. Jeśli nawet umie, to nie ma to znaczenia. I tak egzamin zdadzą nawet ci należący do 25% najmniej inteligentnych w swojej grupie wiekowej. Bo przecież takie są statystyki. Skoro do matur przystępuje i je zdaje trzy czwarte młodych ludzi, to znaczy, że wystarczy do tego inteligencja dramatycznie poniżej przeciętnej. Półgłówek też ma maturę. Jaki to więc jest powód do dumy?
To fikcja, fikcja i jeszcze raz fikcja. Proces nauczania przedmaturalnego i sama matura są w taki sposób urządzone, aby nawet skończony dureń, wkuwszy takie czy inne niezrozumiałe dla niego bałamuctwa i powtórzywszy je określonego dnia, mógł dostać ten papier i zapisać się na jakieś pseudostudia.
Zacznijmy od kilku oczywistości, które ani nie nadają się do dyskusji, ani nie pozostawiają pola do jakichkolwiek złudzeń czy nadziei na to, aby szkoła mogła uczyć masy. Pierwsza oczywistość jest taka, że długoletnie nauczanie matematyki nie pozwana na to, aby więcej niż 10 proc. populacji umiało cokolwiek więcej, niż dodawać i odejmować dwucyfrowe liczby. Nauczenie czegokolwiek więcej tych 10 proc. pociąga za sobą absurdalny koszt finansowy polegający na udawaniu, że naprawdę udaje się, że uczy się również pozostałe 90 proc., których niczego nauczyć się nie da. Ba, pociąga za sobą jeszcze większy koszt moralny, bo jedynym realnym efektem tej zgrywy jest całkiem realne i skuteczne uczenie młodego pokolenia, że świat opiera się na kłamstwie i udawaniu. Druga oczywistość jest taka, że setki lekcji fizyki nie pozwalają na nic więcej, niż zapamiętanie przez 10 proc. populacji pięciu do dziesięciu rzeczy w rodzaju prawa Ohma albo wyliczania punktu spotkania dwóch pociągów ruszających z miasta A do miasta B i na odwyrtkę.
To nawet nie jest para w gwizdek. Te całe „nauki ścisłe” serwowane młodocianym masom, a więc najczęściej całkiem przeciętnie inteligentnym szesnastolatkom, to nic więcej, jak mokry sen pruskiego ministra, który wyobraża sobie, jak młodzianki, stając się inżynierami od ceglanych fortyfikacji i dział, uczynią Prusy wielkie again. Sprawczość tej pozytywistyczno-militarystycznej mrzonki okazała się niemal zerowa. Za to koszt! Szkoda gadać. Trzecia oczywistość jest taka, że szkolna nauka historii musi służyć państwu i odpowiadać zrytym filisterskim beretom bufonów i durniów w danym czasie i w danym kraju akurat mającym konkurencyjną przewagę w biznesie zwanym polityką, polegającym na kupowaniu głosów za nieswoje pieniądze. Na lekcjach historii opowiada się banialuki, mity i zwykłe łgarstwa, lecz na szczęście skutek jest taki, że kilka lat po zdanej na piątkę maturze z tego przedmiotu delikwent może wydobyć z siebie zaledwie kilka do kilkudziesięciu kretyńskich, nic nie znaczących i najczęściej fałszywych zdań w rodzaju: „W roku 1410 pod Grunwaldem Polacy pokonali Niemców”. W walce o kompletne wypranie mózgów załganą i kołtuńską „historią” na szczęście wygrywają mózgi, które z zasady cały ten szmelc utylizują, tak więc po kilku latach nie ma już śladu po szkole, po maturze i „dojrzałości”.
Czwarta oczywistość jest taka, że na polskim nauczyciele zmuszają samych siebie i uczniów do udawania, że przeczytali – i to z zainteresowaniem oraz ze zrozumieniem – kilkadziesiąt książek, których z własnej woli żadną miarą by nawet nie zamierzyli wziąć do ręki, a co dopiero przeczytać. Większość z tych książek jest całkowicie anachroniczna, a znaczna część, jak „Dziady” i inne tam Słowackie, kompletnie niezrozumiała. Lekcje polskiego nie uczą nikogo zamiłowania do lektury ani umiejętności czytania ze zrozumieniem, bo umiejętność tę posiada (mówię to jako wykładowca z ponad trzydziestoletnią praktyką) nie więcej niż co dziesiąty absolwent liceum, lecz wyłącznie zakłamania i oportunizmu. Szkoła uczy dzieci, że „opinia” to możliwie najbardziej przemądrzale, wręcz naukowo brzmiący bałamutny, nieistotny komunikat, wiernie i bezmyślnie powtarzający jakąś kliszę, której w imieniu państwa życzy sobie od dziecka szkoła.
A matura z polskiego to już istna orgia tego bezhołowia i załgania, bo cała sprawa sprowadza się tam do wyrecytowania „klucza”, czyli pseudpolonistycznej katechezy na tematy, które są dla młodzieży całkowicie niezrozumiałe, nieinteresujące i na które nie ma nic do powiedzenia. Człowiek, od którego wymaga się na maturze pseudofilozoficznej rozprawki na jakiś temat natury egzystencjalnej, moralnej czy społecznej, z odniesieniami do kilku dzieł autorów, najczęściej mających zresztą umiarkowane osiągnięcia w filozofowaniu, może jedynie napisać garść zasłyszanych bądź wpojonych mu bałamuctw. I nie jego to wina. Winny jest system, który na te brednie pozwala, a wręcz do nich zachęca.
Szkoła niczego nikogo nie uczy. W porównaniu z materiałami dydaktycznymi i popularno-naukowymi dostępnymi w sieci lekcje szkolne są nie tylko marnowaniem czasu, lecz najczęściej dezinformacją i znie-kształceniem – tam, gdzie rodzić się powinno wy-kształcenie. Szkoła psuje moralnie i intelektualnie, a w dobie powszechnej dostępności wiedzy staje się po prostu żałosna. Nikt nie może już twierdzić, że jest depozytariuszką wiedzy, inaczej niedostępnej, albo że rozbudza zainteresowania i wyrabia kompetencje i umiejętności poszukiwania wiarygodnych źródeł wiedzy, uczy, jak się uczyć, pozwala obcować z myślącymi, wykształconymi, kulturalnymi ludźmi.
To wszystko jest „prawda”, tyle że na 10 proc. Pewnie przesadzam, ale niech będzie, że „aż” 10 proc. absolwentów liceów spełnia oczekiwania, to znaczy posiada „profil” intelektualny (wiedzę i zestaw kompetencji poznawczych), jakiego pedagodzy oczekują. Ale nawet jeśli rację mają fani szkoły i takich osób jest 12 proc., to nic nie zmienia. Te 12 proc. obeszłoby się doskonale bez szkoły, bo to są ludzie inteligentni i pragnący się uczyć, do czego mają lepsze narzędzia niż szkoła. Natomiast pozostałe 88 proc. potrzebuje szkoły wyłącznie po to, aby mieć czym zabić czas, lecz żadnej wiedzy z tego nie ma. Raczej już anty-wiedzę. Od której lepsza jest błoga i niewinna ignorancja.
No więc co w miejsce szkoły? Szkoła nie może być przymusowa. Niech się uczy, kto chce. Szkoła nie może być szkołą hipokryzji. Jeśli stawia się wymagania, to trzeba je egzekwować. Egzaminy muszą coś znaczyć, czyli dzielić przystępujących do nich na dwa bardzo niepuste zbiory: tych, co zdali, i tych, co nie zdali. Nie wolno uczyć rzeczy niepotrzebnych albo niedostępnych dla młodzieży, takich jak elitarna literatura sprzed stuleci, mówiąca o zupełnie niezrozumiałych dla dzieci problemach politycznych i społecznych. Rzucanie pereł przed wieprze szkodzi i rzucającym, i wieprzom. I warchlakom też.
Dobrowolna, wymagająca i mądra szkoła tworzyłaby system wielokrotnie mniejszy od obecnego edukacyjnego molocha, który z najwyższą determinacją reprodukuje kołtuństwo, nieuctwo i załganie. Co więc z tą większością, która nie byłaby w stanie bądź nie chciałaby korzystać ze szkół i się w nich utrzymać? To proste. Jako że dzisiaj każdy może się uczyć sam bądź z pomocą aplikacji, internetowych tutorów itd., wystarczy, aby państwo stworzyło system potwierdzania uzyskanej wiedzy. Niech się młodzi uczą, czego chcą i jak chcą, a rząd, jeśli chce pomóc i zmotywować ludzi do nauki, a jednocześnie zaprowadzić jakiś ład kompetencyjny na rynku pracy, niechaj organizuje egzaminy i daje certyfikaty. Zamiast wydawać miliardy na bezużyteczne szkoły i matury, które o niczym nie mówią i niczego realnie nie poświadczają, można stworzyć kilkaset komisji egzaminacyjnych na serio egzaminujących z tysięcy „małych przedmiotów”, wedle realnych zainteresowań i potrzeb. Każdy młody człowiek, całkiem przeciętnie inteligentny, zamiast zgrywać małego profesorka polonistyki i wypisywać żałośnie przemądrzałe brednie o jakichś Kordianach, mógłby – jak harcerz swoje „sprawności” – nazbierać państwowych certyfikatów zaświadczających, że zna się na historii mundurów albo na wiązaniach narciarskich.
Bo prawdziwe kompetencje to kompetencje profesjonalne, a droga do nich prowadzi przez wiedzę amatorską. Państwo powinno wspierać finansowo przygotowanie zawodowe tych, którzy mają już amatorskie osiągnięcia. I jeśli do niedawna publiczna szkoła miała niemalże monopol na wiedzę i nauczanie, dziś jej znaczenie w tym, co niby stanowi jej rację bytu, jest marginalne. Zatrudniani przez państwo nauczyciele (działający online i stacjonarnie) powinni być moderatorami, doradcami, przewodnikami w procesach edukacji, a także egzaminatorami i pośrednikami, lecz sam wielki, masowy proces uczenia się napędzany ciekawością i potrzebą, a nie tępym przymusem.
Świat uczy się dziś z internetu. To tam działają nauczyciele, trenerzy, instruktorzy, wykładowcy itd., w dużej mierze dla frajdy, a coraz częściej w ramach powoli kształtującego się modelu finansowego, niezależnego od państwa. Nie ma powodu, aby zdegradowany państwowy system edukacji nie przestawił się na wspieranie i porządkowanie samodzielnie obieranych przez młodzież ścieżek edukacji, używając narzędzi takich jak egzaminy, certyfikaty, stypendia oraz internetowe bądź stacjonarne szkoły specjalistyczne. Są jednakże powody, że tak się nie dzieje. Bo to, co jest, odpowiada władzy i rodzicom.
Kretyńska buda – taka jak na zdjęciu, pokazującym najbardziej typowy na całym świecie budynek szkolny – ma tę społeczną zaletę, że pozwala zgromadzić w jednym miejscu i upilnować dzieci, gdy rodzice są w pracy, jak również zaletę polityczną, polegającą na tym, że państwo może dzieciakom dokładnie wyprać mózgi, czyniąc z nich doskonałych kandydatów na małych biurokratów nacjonalistów oraz posłusznych wyborców najmiłościwiej panującej partii. I nie dajmy się nabrać na całą tę oszukańczą ściemę o „nauce samodzielnego myślenia” i „rozbudzaniu ciekawości świata”. To wszystko się dzieje – dla 10 proc. najinteligentniejszych i uprzywilejowanych.
Szkoła nie ma nawet tej zalety, że wyrównuje szanse. Szkoła je odbiera. Mądrym i światłym człowiekiem staje się nie ten, kto będzie się dobrze uczył w szkole, lecz ten, kto dzięki swojej inteligencji i „kapitałowi kulturowemu” rodzinnego domu zdoła przetrwać ten kilkunastoletni horror systematycznej debilizacji i demoralizacji. Większość, znaczna większość, poddaje się bez walki. I dlatego jak świat długi i szeroki mamy społeczeństwa nieuków, którym się wydaje, że dużo wiedzą, wygadujących zbanalizowane brednie jako „własne zdanie”, a kompetentnych wyłącznie w tym, z czego żyją. A kto ich uczynił przemądrzałymi i zadowolonymi z siebie durniami?