Konfederacja – partia pychy

Gdy w roku 1990 zostałem doktorantem Wydziału Filozoficznego UJ, napotkałem wśród swoich kolegów zwolenników Janusza Korwin-Mikkego. Było to dla mnie dziwne i rozczarowujące, zważywszy na niewygórowany poziom intelektualny i retoryczny tyrad ekscentrycznego pana w muszce, nielicujący (jak mi się wtedy wydawało) z godnością i „profilem” doktoranta sławetnej uczelni. Zjawisko popularności aroganckiego „libertarianina” samo w sobie było jednak całkiem zrozumiałe w tamtym czasie. Po latach tkwienia w gnijącym PRL mogło się wydawać, że państwo ze swej natury jest złe, a wolność nieodłącznie związana jest z niewtrącaniem się państwa do życia i dochodów obywatela.

Fascynacja wzgardliwą retoryką na pograniczu anarchizmu powracała co kilka lat. Korwin funkcjonował na marginesie polityki, lecz czasami jego gwiazda, a raczej jego muszka, jak gdyby na chwilę rozbłyskała nowym blaskiem. Kolejne roczniki stawały się młodzieżą, a chojracka bezczelność i cynizm jak świat światem służą części młodych ludzi za inicjację w dorosłość i lekarstwo na własne lęki i frustracje.

Korwin miał więc swoją młodocianą klientelę, mimo że stawał się z czasem wręcz „dziadkiem” w oczach swoich zwolenników. Jednak to było jeszcze zanim wyszydzanie „dziadersów” stało się modne. Swoją drogą, bardzo niewielką rolę odgrywała w tym młodzieńcza egzaltacja konserwatywna. Owszem, ksenofobia, kompleksy różnego rodzaju oraz fascynacja pozostałościami archaicznych form życia, na czele z rytuałem religijnym, odgrywały pewną rolę, lecz przede wszystkim w „korwinizmie” chodziło o pogardę dla państwa i klasy urzędniczej, którą młodzież wyobrażała sobie jako multiplikację swoich „starych”.

Co ciekawe, w wielu przypadkach młodzi „wolnościowcy” lat 90. byli raczej antyklerykalni. Nic dziwnego, bo ówczesna publiczna bigoteria i kult papieża miały i rozmiary, i formy iście groteskowe. Sam Korwin był zdecydowanie mało katolicki w owym czasie. Pamiętam, jak w roku 1995 siedzieliśmy obok siebie na otwarciu Polskiego Zjazdu Filozoficznego w Toruniu. W momencie gdy zaczęto odczytywać życzenia od papieża, wszyscy wstali. Prawie wszyscy, bo Korwin, położywszy ręce na poręczach fotela, wahał się dobre kilka sekund. W końcu bardzo niechętnie, ale wstał, więc w pozycji siedzącej pozostałem sam. Bardzo mnie wtedy rozczarował. Nie tym, że wstał, lecz tym, że zrobił to wbrew sobie, czyli stchórzył.

Dziś jednak Korwin, wyniszczony setkami haniebnych bredni, którymi dawno już przestał się kompromitować (bo nikt już nie zwraca na nie uwagi), odchodzi z polityki. Schedę po nim przejął Korwin 2.0, Sławomir Mentzen, człowiek, który z cynicznego populizmu i ostentacyjnego amoralizmu czyni sztukę. Dlaczego jest tak popularny właśnie dzisiaj?

Główny powód jest taki sam jak przed 30 laty, gdy po raz pierwszy triumfował Korwin-Mikke. Po prostu młodzi ludzie (a nawet nie tylko młodzi) mają jednoznacznie negatywne doświadczenie polityczne i szerzej – społeczne. Chodzą do szkoły, gdzie stykają się wyłącznie z propagandą i na co dzień doświadczają obezwładniającej hipokryzji. W dodatku widzą swoich nauczycieli jako ludzi słabych – zakłamanych i zalęknionych jednocześnie. Mają styczność z księżmi – i znów, kolejna porcja załgania. A media społecznościowe pozwalają im obcować z odpryskami życia publicznego i politycznego, lecz głównie w formie prześmiewczej, karykaturalnej, jakby na potwierdzenie ludowej mądrości, że politycy (a więc i państwo) to sami idioci, karierowicze i złodzieje. Gdy wychowujesz się w toksycznej przestrzeni społecznej, reagujesz repulsją, buntem i agresją. Owszem, niektórzy uciekają w jakiś idealizm, poszukując autentyczności pod grubą warstwą zepsucia (na przykład w Kościele), lecz najłatwiej popaść w nastrój ironii i cynizmu.

Ironia i nastrój prześmiewczo-cyniczny jest prostą i skuteczną reakcją obronną człowieka u zarania życia rozczarowanego wszechobecnym zakłamaniem. Dla człowieka niedojrzałego jest erzacem dojrzałości, czymś przypominającym mądrość, bo zapewniającym krytyczne spojrzenie z dystansu, tak charakterystyczne dla mądrych ludzi. Skoro więc okazuje się, że wszelkie ideały moralne i wspólnotowe są tylko przykrywką dla egoizmu i zasłoną dymną dla intryg, karierowiczostwa i złodziejstwa, to trudno nie poczuć się wywyższonym przez odkrycie tej prawdy.

I to jest właśnie ta emocja, która niesie Konfederację. Od-czarowanie załganego świata i danie sobie przyzwolenia na bezwzględny egoizm i pogardzanie przestrzenią publiczną, która przecież jest niczym innym jak złodziejskim targowiskiem. Ten, kto praktykuje cynizm otwarcie, wydaje się sobie samemu uczciwszy, a przede wszystkim sprytniejszy niż załgany i niezdarny „idealista”. Wystarczy z egotyzmu zrobić cnotę, z cwaniactwa mądrość, a z pogardy chwałę, by zostać czcicielem bożka nihilizmu.

W ten sposób ludzie typu Mentzena pozyskują elektorat. Epatują cynizmem i wzgardliwym, przepojonym pewnością siebie, prostackim przekazem, a za potwierdzenie swych racji mają pieniądze, które udało im się zrobić. To wystarczy do uwiedzenia człowieka, który nie wie nic o polityce, o państwie i jego strukturach, o redystrybucji i usługach publicznych. Taki człowiek wyobraża sobie, że jak nie będzie podatków, to świat wokół pozostanie taki sam, a tylko on będzie sobie mógł więcej kupić. Byleby tylko policja pilnowała porządku. Nie ma się czemu dziwić – młody Polak uczony jest do znudzenia o dziewictwie Maryi, lecz nie tego, na czym polega funkcjonowanie państwa prawa i jego instytucji. Nic dziwnego, że się z nimi nie identyfikuje.

To jednakże bynajmniej nie wszystko. Jest też sporo młodych (i nawet nie takich już całkiem młodych) ludzi, którzy na doświadczenie załgania szkoły i sfery publicznej oraz na mierność duchową, w której pogrąża się, goniąc za prostymi przyjemnościami, odpowiadają egzaltowaną radykalizacją. A że od małego stykają się wyłącznie z jedną ideologią, a mianowicie z narodowo-katolicką ideologią w wersji soft, to wydaje im się, że autentyczność i prawdziwe życie duchowe polegać powinno na wzmocnieniu i bardziej dogłębnym przeżyciu uniesień nacjonalistycznych i religijnych.

Stąd już tylko krok do szowinizmu. Właściwie trudno ich winić – chcą dobrze, ale po prostu nie słyszeli nigdy o niczym innym niż o „Bogu, honorze i ojczyźnie”. No to starają się zadanie wykonać. W tym religijno-narodowym uniesieniu wznoszą się wyobraźnią ponad własną klasę społeczną, rojąc sobie, że są spadkobiercami dawnej kultury honoru i chwały. I w taki właśnie sposób zostają „konserwatystami”. Ów „konserwatyzm” to zestaw wyobrażeń statusowych, związanych z tym, jak być prawdziwym, szlacheckim Polakiem. A że taka archeo-samoidentyfikacja jest ciężką pracą wyobraźni, budującej nową, sztuczną tożsamość, niezbędny jest pierwiastek negatywny, czyli wróg. Może nim być „komunista”, choć prawie nikt, kto krzyczy o komunistach, którzy będą wisieć zamiast liści na drzewach, nie zna przecież znaczenia słowa „komunista”. To samo jest z Żydem. Antysemityzm infantylnych „konserwatystów” nie wiąże się z jakimkolwiek wyobrażeniem o Żydach, którzy tych młodych ludzi ani trochę nie obchodzą, lecz z przekonaniem, że prawdziwy Polak musi być katolikiem i konserwatystą, wobec czego każdy, kto pretenduje do awansu na ideologicznie uświadomionego członka „wspólnoty narodowej”, musi manifestować katolicyzm i zwalczać Żydów oraz komunistów, którzy, jak się zdaje, są jednym i tym samym.

W jaki sposób jedna populistyczna partia łączy elektoraty tak – wydawałoby się – odmienne, czyli cynicznych anarcho-libertarian i nacjonalistycznych pseudokonserwatystów? Odpowiedź jest prosta. To są dwie odmiany reakcji na zakłamany i zatruty nacjonalistycznym klerykalizmem świat. Jedna reakcja jest nihilistyczna, druga radykalizująca. Są różne, lecz łączy je właśnie to, że stanowią odpowiedź na próżnię moralną, której jej ofiary chcą się jakoś przeciwstawić. Ponadto w obu przypadkach reakcja ma strukturę narcystyczną. Czy jesteś cynicznym wzgardzicielem państwa i podatków, czy nienawidzącym wyimaginowanego Żyda faszystą, masz problem z poczuciem własnej wartości. Jego deficyt kompensujesz sobie miłością własną i poczuciem własnej wyjątkowości.

Dlatego Konfederacja, choć nie ma żadnej ideologii ani programu, jest spójna. Jej klientelę łączy frustracja i niskie poczucie własnej wartości, sublimujące w pychę. Pycha znieczula na wszystko, ogłupia i maskuje wszystkie problemy. Zastępuje odpowiedzialność, empatię, poczucie obowiązku, poczucie sprawiedliwości, patriotyzm. Konfederacja to koagulat małych „ja”, które łączy ostentacyjny egocentryzm i zadufanie w sobie. Jeśli chcemy się przeciwstawić tej politycznej patologii, musimy nabrać odwagi w walce z wszechobecną hipokryzją. Donald Tusk też potrafi imponować. Ma pieniądze i jest człowiekiem sukcesu. Dobrze wygląda. Jeśli chce odebrać Mentzenowi część jego klienteli, musi wygrać współzawodnictwo w autentyczności.

Jak? Ano mówiąc odważnie, jak jest. Bez ogródek. Tyle że prawdziwe „jak jest”, a nie dzieciacko-cwaniackie albo faszystowskie. Mam nadzieję, że to potrafi.