„The Palace” Polańskiego – zobaczcie koniecznie!

Znęcony stadnym hejtem, jaki spotkał najnowszy film Romana Polańskiego „The Palace”, pobiegłem do kina. Mój serdeczny ubaw, jak się zdaje, nie wynikał z osobistego spaczenia poczucia humoru, bo śmiechem zanosiła się cała sala. To empiryczny dowód na to, że komedia się udała. Było wesoło! Ale czy dostatecznie mądrze? Ależ całkiem w sam raz jak na ten gatunek filmowy, gdzie bezpretensjonalność stanowi warunek sine qua non wszelkiego sukcesu. Jeśli się go nie spełni, popada się w żenadę. Ten rodzaj komedii żyje bowiem z tego, że dotyka granic, a jeśli je przekracza, to tylko czubkiem nosa. A granice intelektualne ma akurat nakreślone wąsko.

Slapstickowa komedia, zmontowana jako ciąg gagów, zgodnie z tą konwencją nierzadko dość przaśnych i rubasznych, swój sens miała. Żadna tam filozofia, lecz tyle, co należy. Wszystko się dzieje w luksusowym górskim hotelu, będącym dość czytelną, lecz nienachalną metaforą współczesnego świata, a jednocześnie aluzją do kurhausu „Berghof” z „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna, gdzie dogorywał wiek XIX. Tutaj dogorywa wiek XX, a symbolem nadchodzącej katastrofy jest obawa przed tzw. pluskwą millenijną, czyli komputerowym blackoutem, który miał nastąpić wskutek nieprzystosowania systemu operacyjnego DOS do datowania zaczynającego się od dwójki. Wraz ze zmianą daty z roku 1999 na 2000 miały nam wysiąść komputery. A że w filmie wszystko dzieje się w jedności czasu i miejsca, a dokładnie w sylwestra roku 1999, mogliśmy sobie przypomnieć, jak to było, gdy z niepokojem czekaliśmy na północ, lecz na szczęście horror się nie wydarzył.

W hotelu The Palace również wszystko było w zasadzie w porządku. Nie nastąpił koniec świata, a co więcej, również rozmaite lokalne kłopoty i kryzysy, wywoływane przez niesfornych gości, udało się zażegnać dzięki mądrości i poświęceniu kierownictwa. Dyrektor hotelu i jego pomocnicy, mówiący po angielsku z zabawnym szwajcarskim akcentem, to jedyni bohaterowie pozytywni pośród rozmaitego autoramentu kreatur, po części granych zresztą przez znakomitych i sławnych aktorów. Oczywiście dyrektor to „Pan Europa”, który usiłuje – z niezłym skutkiem – poradzić sobie z kłopotami, jakie fundują światu, każde na swój sposób, Rosja, światowa finansjera, zepsuci amerykańscy bogacze i Globalne Południe w różnych swych odmianach. Znalazło się nawet miejsce dla naszego grajdołka. Dobry pan dyrektor przygarnął beznadziejnego prowincjusza z Czech, a hydraulik dorabiający w godzinach nocnych to, jakże by inaczej, Polak. Wielkim nieobecnym był tylko Chińczyk. Pewnie przez roztargnienie.

W „Czarodziejskiej górze” Rosja, uosabiana przez Madame Chauchat, w której kocha się cały Zachód, wyjeżdża do siebie, trzaskając drzwiami. W komediowej glossie Polańskiego powraca w postaci ambasadora-gangstera i jego złowieszczej świty, zdezorientowanej nieoczekiwanym przekazaniem władzy przez Jelcyna nieznanemu szerzej młodemu kagiebiście. Autorzy filmu nie pozostawiają wątpliwości, że w ich przekonaniu największym problemem politycznym początku XXI wieku jest Rosja Putina. A Romanowi Madyanowowi, rosyjskiemu aktorowi grającemu ambasadora, należą się wyrazy uznania za odwagę, bo ręce mściwych rosyjskich agentów są długie.

Lista politycznych „przesłań” filmu jest dłuższa, lecz krótka recenzja nie jest miejscem na takie ewidencje. Wspominam o tym, gdyby ktoś dawał wiarę opiniom, że komedia Polańskiego (stworzona z udziałem Jerzego Skolimowskiego jako producenta i współscenarzysty oraz Ewy Piaskowskiej jako współscenarzystki) jest pusta i prostacka. Bynajmniej. Nie zgadzam się też z licznymi krytykami występujących w filmie aktorów. Nie są żadnymi tam cieniami samych siebie z lepszych czasów. Mike Rourke czy John Cleese z Monty Pythona i banku WBK są przezabawni. Nie tylko oni.

Naprawdę jest się z czego pośmiać. A że na końcu robi się odrobinę niesmacznie, to nie bez kozery. Zbiorowym bohaterem „The Palace” jest między innymi świat filmu, któremu wyklęty przez niego Polański pokazuje – i słusznie – wielkiego „fucka”. Hipokryzja, jaką od dekad popisują się wszelkiej maści lanserzy ujeżdżający Polańskiego z powodu wydarzeń sprzed pół wieku, nadaje się już tylko do tego. Wszystko, co można było powiedzieć o sprawie Polańskiego na poważnie, powiedziano już sto razy i kto nadal gra na tej brzęczącej strunie, sam robi z siebie głupka. Nie chcę nikomu wypominać wieku, ale naprawdę wypadałoby mieć trochę szacunku dla siwych włosów. A jak nie do włosów, to przynajmniej do gigantycznego dorobku.

No właśnie, odmowa dystrybucji „The Palace” na Zachodzie czy też wyrzucenie Romana Polańskiego z Akademii Filmowej to śmieszne i pozbawione znaczenia gesty, w żaden sposób niezdolne zachwiać pozycją reżysera w historii kina. Możemy być dumni, że w palecie jego tożsamości znajduje się też polskość i że „The Palace” jest w dużej mierze filmem polskim. Bardzo dobrym. A z powodu idiotycznych szykan, skazujących go dziś na rynkową marginalizację, ma szansę w przyszłości stać się, jak to się mówi, kultowy. Owszem, może i w tym roku nie obejrzy „The Palace” zbyt wielu ludzi, a producenci i twórcy nie zarobią gór pieniędzy. Ale za trzy dekady wszystko to się wyrówna i film będzie równie znany i ceniony jak wiele innych „poważnych komedii”. By zacytować klasyka: pieski szczekają, a karawana jedzie dalej.