Nie tylko plagiaty!

Gdy czytam tekst Ryszardy Sochy o bezkarnych plagiatorach i nieudolnych instytucjach, które na plagiaty reagują tak, jakby nie chciały i nie mogły (https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/nauka/2234382,1,plagiator-z-tytulem-profesora-bledy-przeszlosci-wracaja-do-czlowieka-po-latach.read), cholera mnie bierze. To niepojęte, że wciąż się z tym borykamy! Taki niby już cywilizowany kraj, a bodajże ani jeden prokurator na poważnie nie oskarżył oszusta, który okrada innych z ich własności i dorobku, to w dodatku poświadcza nieprawdę i wyłudza stopnie i stanowiska, z których czerpie materialne korzyści! To są ciężkie przestępstwa, a tymczasem państwo pozostaje na nie całkowicie głuche, a prokuratorzy tak ślepi albo tak leniwi, że nie chce im się nawet wszczynać takich spraw. Może dlatego plagiaty są tak pospolite, że są bezkarne? Gdyby jeden z drugim posiedział i zapłacił, to może dobry przykład wreszcie by zadziałał? Trudno mi zrozumieć, co się dzieje w głowach rektorów, prokuratorów, a przede wszystkim samych plagiatorów, którzy nie mogą pojąć, jak poważnym przestępstwem jest przywłaszczenie cudzego tekstu i osiąganie tym sposobem nienależnych korzyści. A korzyści mogą iść w miliony, bo gdy plagiator zostaje profesorem, to zdąży do śmierci zgarnąć niezłą kasę.

Znam te osobliwe zagadnienia życia akademickiego osobiście, bo za czasów ministrowania Barbary Kudryckiej prowadziłem w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego coś w rodzaju hybrydy zespołu doradczego i komórki organizacyjnej ministerstwa o nazwie Zespół ds. Dobrych Praktyk Akademickich. Zajmowaliśmy się nadużyciami w nauce, a głównie plagiatami – w trybie skargowym, a więc w reakcji na przesyłane do ministra zawiadomienia. Naszą rolą było rekomendowanie ministrowi stanowiska, jakie powinien w danej sprawie zająć, a ponadto pisaliśmy opracowania i rekomendacje dobrych praktyk (a ściśle dwie: w sprawie własności intelektualnej i systemu recenzyjnego), które następnie ministerstwo publikowało (bez żadnego odzewu w środowisku). Wydawało mi się, że wreszcie coś zmienimy, a wierzyłem w to tym bardziej, że był w naszym zespole sam legendarny pogromca plagiatorów dr hab. Marek Wroński. A jednak nie udało się. Miękkie oceny i zalecenia, nie stąpające na twardym gruncie przepisów prawa, lecz odwołujące się do zasad moralnych i honoru, są bezsilne w konfrontacji z amoralnością sprawców i bezwładem nieprofesjonalnych instytucji. Dorobek naszego zespołu był skromny. Późniejsze zmiany organizacyjne niewiele pomogły. Sprawy plagiatorów nadal załatwiane są byle jak i ciągną się latami, a ich bohaterowie bronią się z pomocą prawników.

Nieudolność komisji dyscyplinarnych i obezwładniające kunktatorstwo ciał i instytucji, na których spoczywa obowiązek reagowania na plagiaty doskonale uzupełniają się ze zdumiewającym bezwstydem i wypieraniem się własnej winy przez przestępców. A wszystko to jest możliwe z jednego tylko powodu, a mianowicie takiego, że w niektórych, rzadkich dość przypadkach nie jest jasne, czy zapożyczenia w tekście spełniają warunki plagiatu. Jednakże brak rozeznania prawnego i etycznego powoduje, że obrońcy i członkowie komisji dyscyplinarnych gotowi są rozciągać ten margines na przypadki kamuflowanego plagiatu, gdzie w ukradzionym tekście zmienia się niektóre słowa, aby potem móc utrzymywać, że to nie plagiat, lecz parafraza. Otóż nie! Plagiator, który zmienia to i owo w ukradzionym tekście, dokonuje jedynie kamuflażu i stawia się w jeszcze gorszym położeniu. To tak, jak gdyby ktoś ukradł samochód, przemalował go, a potem, dajmy na to, utrzymywał, że było to „wypożyczenie w celu krótkotrwałego użycia”, a tak w ogóle to przecież nie jest to już ten sam samochód. Zmienianie słów w kopiowanym tekście jest zwykłym zacieraniem śladów przestępstwa i dowodem działania umyślnego. Nie ma w takim przypadku mowy o tłumaczeniu „zapomniałem zrobić przypisu”. Gdyby ktoś miał wątpliwości, to przypominam jeszcze, że plagiat popełniany jest również wówczas, gdy utwór, z którego kradnie się fragment, umieszczony jest w bibliografii bądź zacytowany jest prawidłowo w innym miejscu. Jeśli okradniemy sklep, to nie ma znaczenia, że przy okazji coś jeszcze w nim kupiliśmy bądź też zrobiliśmy sobie selfie na tle tegoż sklepu z banknotem w ręce. Wątpliwości co do tego, czy w danym przypadku doszło do plagiatu w zasadzie sprowadzają się do nieopatrywania przypisami zwrotów w danej dyscyplinie trywialnych bądź ogólnie znanych. Może to być na przykład definicja albo dobrze znany dowód znanego twierdzenia.

Generalnie, w dziedzinach humanistycznych nie ma żadnych wątpliwości co do tego, czy w danym przypadku doszło do plagiatu. Nie trzeba powoływać żadnych biegłych. Jak ktoś wyrwie sztachetę z płotu, to widać dziurę, a jak ktoś zerżnie akapit z jakiejś książki i „na żywca”, w zmieniając niektóre słowa lub po prostu w formie tłumaczenia wstawi do swojego tekstu, nie dając cudzysłowu i przypisu, to też widać „dziurę”, tylko w postaci braku cudzysłowu i odnośnika. Poza nielicznymi wyjątkami, gdy kradzież jest bardzo niewielka (rzędu jednego zdania), parafraza głęboka albo tłumaczenie tak złe, że niszczy sens oryginału, to nie ma w ogóle, o czym gadać. Plagiatora się wyrzuca i odbiera mu stopień naukowy. „Się wyrzuca” w teorii, bo w praktyce, plagiator ma się w Polsce doskonale. Znane są przypadki, gdy awansuje, a nawet zostaje dziekanem.

Mogę się tylko domyślać, dlaczego plagiatorzy mają się w Polsce tak dobrze. Po prostu ich występek wynika z twórczej impotencji i miernoty, a miernota w polskiej humanistyce sprawuje władzę niemalże absolutną. Bo miernota miernotę chroni i się na miernocie wspiera. Mierna ręka mierną rękę myje. A odbywa się to wszystko na zasadzie tzw. konfliktu interesów, czyli działania pod presją potrzeby zabezpieczenia własnej korzyści, tam gdzie trzeba bezstronności i sprawiedliwości. Plagiaty to tylko wierzchołek góry lodowej wyłaniającej się na powierzchnię. Pod spodem jest świat smętnych korytarzyków i smętnych pokoików, w których siedzą smętni, mało zdolni ludzie, z których wychodzą poprowadzić mizerne zajęcia z niezbyt przygotowanymi i niezbyt zmotywowanymi do studiowania studentami, w większości (tak, w większości!) zaliczającymi je na podstawie plagiatów. Ci smętni ludzie pocą się nad swoimi doktoratami i habilitacjami, nad swoimi artykułami, nie bardzo rozumiejąc, po cholerę mają się tym męczyć i dlaczego właściwie nie można by czegoś przepisać, skoro i tak nikt niczego nie będzie czytać i nikomu te wypociny nie będą potrzebne.

A jednak będą czytać i będą potrzebne! Ktoś dostanie pieniądze za zrecenzowanie książki, doktoratu, dorobu kandydata do habilitacji czy do profesury. I ten ktoś, jeśli jest miernotą, zawsze napisze recenzję pozytywną drugiemu miernocie, bo w ten sposób uwierzytelni swoją własną kondycję. Miernota będzie też miernotę zatrudniał i promował, bo instynktownie dąży do tego, bo wypełnić swój światek takimi samymi jak on, czyli ludźmi, wśród których czuje się bezpiecznie. A gdy w pobliżu znajdzie się ktoś wybitny, to są dwa sposoby pozbycia się go: uwalić jego lub jej karierę, a jeśli jest już na to za późno, to odizolować się od niego (od niej) przez fałszywą chwalbę i obłudną uniżoność. W ten sposób można taką osobę kontrolować, gdyż z biegiem czasu staje się coraz bardziej próżna i uzależniona od pokłonów swoich malutkich, zgiętych w pół i chytrze uniżonych kolegów. Prowincjonalne uczelnie pełne są takich świętych krów, które jadą na dwóch średniej klasy książkach opublikowanych w zeszłym stuleciu.

Problemem świata akademickiego jest jego skolonizowanie przez masy ludzi, którzy w ogóle nie powinni byli tam trafić, bo są zwykłymi, nieznacznie tylko inteligentniejszymi od przeciętnej ludźmi, nieznacznie tylko lepiej od przeciętnych ludzi wykształconymi i generalnie nie mającymi nic ważnego do powiedzenia. To ich zbiorowym interesem jest rozmnażać się i solidarnie trzymać ze sobą. Pisząc sobie wzajemnie pozytywne recenzje swoich „projektów badawczych” (nieraz wręcz groteskowych), swoich „prac awansowych” i książek, gwarantują sobie kolejne zlecenia oraz wdzięczną wzajemność. A że środowiska są małe, to żadne „anonimizajce” nie pomogą – generalnie wiadomo, kto jest kim.

Polska jest bardzo silna w naukach humanistycznych. To fakt. Ale faktem jest również i to, że za ten chwalebny stan rzeczy odpowiada ledwie kilkaset osób, a kilka tysięcy innych to miernoty, które nigdy nie powinny pracować na uczelniach, a już w szczególności zostawać profesorami i recenzować innych. Nieszczęsne plagiaty to nie choroba – to objaw. A stanowiska naukowe w humanistyce należą się wyłącznie osobom radykalnie wybijającym się ponad przeciętność, bardzo inteligentnym i bardzo zdolnym. Takich jest mało. I niestety rzadko trafiają akurat do tych smętnych pokoików w smętnych korytarzykach. Nie jest to zresztą bardzo przyjazny dla nich świat. Podobnie jest zresztą w sztuce. Można być wielkim malarzem albo muzykiem i jednocześnie profesorem ASM albo AM. Ale można być miernym artystą, a profesorem być zamiast tego, tytułem rekompensaty albo w ramach „alternatywnej ścieżki kariery”.

Czy można to jakoś zmienić? Można. Zacząć należy od wywalenie z uczelni wszystkich plagiatorów oraz od przyjęcia zasady, że doktorat daje się (tak jak habilitację) za prace już opublikowane (w recenzowanych, profesjonalnych wydawnictwach). Trzeba też podnieść wymagania odnośnie do habilitacji i tytułu profesora, bo nie może być tak, że profesor to ktoś, kto wydał trzy dwustustronicowe książki i opublikował 20 artykułów. A tak często się zdarza. Tam gdzie trudno zagwarantować jakość, można się jeszcze odwołać przynajmniej do ilości. Nie miejmy jednakże złudzeń, że kiedykolwiek zapełnimy wydziały humanistyczne wybitnymi ludźmi. Lud mierny jest jak lawa napierająca na łatwe etaty i łatwe kariery. Lawa, która pochłonie i wypali wszystko, co stanie na jej drodze a nie zechce stać się jej częścią. Walka z lawą miernoty jest wieczystym, syzyfowym zadaniem tzw. akademii. Co gorsza, walka ta toczy się również w  profesorskich głowach. Każdy, nawet najlepszy humanista ma w sobie taką oportunistyczną część, która podpowiada mu, że szkoda się szarpać. Bo faktycznie, kto to doceni?