Jak zreformować edukację?
Od lat piszę o edukacji, ale po raz pierwszy dziś czynię to z nadzieją i radością. Bo jeśli się uda wykorzystać szansę, jaką daje demokratyczny przewrót, to Polska może się stać krajem ludzi światłych i samodzielnie myślących. A to byłaby chyba najlepsza rzecz, o jakiej w ogóle można i powinno się marzyć. Ważniejsza od materialnej prosperity, która zresztą dziwnym, a raczej wcale nie dziwnym trafem podąża za wykształceniem.
Ze wszystkich resortów wymagających daleko idących reform to resort edukacji stwarza najwięcej możliwości i daje nowemu kierownictwu największe pole do popisu. Barbara Nowacka i jej zastępcy, z Katarzyną Lubnauer, mogą i powinni tak wiele, że aż zazdrość bierze. Rzadko się zdarza taki historyczny moment, że polityk naprawdę ma szansę wprowadzić podlegającą sobie dziedzinę życia w nową epokę. I to prosto ze średniowiecza.
A w przypadku rządu Donalda Tuska oraz Ministerstwa Edukacji Narodowej pod przewodem Barbary Nowackiej jest tak w dwójnasób. Nie tylko bowiem trzeba naprawiać szkołę zdewastowaną przez lata klerykalizacji, przez słynną „deformę” PiS oraz przez covid, lecz również i przede wszystkim trzeba ją pilnie dostosować do kompletnie odmienionej rzeczywistości, w której żyją dziś dzieci i młodzież. Nie będę ukrywał, że zazdroszczę ministrom niesamowitej szansy i fascynującej misji, jaka przypadła im w udziale.
Cieszę się, że na początek padły zapowiedzi ograniczenia obecności lekcji religii w szkołach, a w każdym razie ograniczenia przeznaczanych na te cele rządowych funduszy. To odważny i niezbędny krok i chwała Barbarze Nowackiej za jego wykonanie. Można się zresztą było tego spodziewać po działaczce Twojego Ruchu, czyli partii Janusza Palikota.
Przywrócenie świeckości szkole to jeden z oczywistych warunków normalizacji w tym chorym i zdewastowanym resorcie. Jest to jednakże zaledwie jedna z wielu rzeczy, które trzeba zrobić szybko, aby potem móc zrobić inne rzeczy, rozstrzygające o przyszłości edukacji w świece, który coraz szybciej jej odjeżdża sprzed nosa.
Z tego, co można zrobić szybko, najpilniejsze jest wzmocnienie rangi nauczycieli – powagi tego zawodu i autonomii szkoły. Skoro nie ma pieniędzy na nowe kadry, trzeba zmniejszyć obciążenie nauczycieli i jednocześnie zacząć im w końcu płacić. Jeśli musi się to odbyć kosztem zmniejszenia liczby godzin lekcyjnych, to trudno. Jakość jest ważniejsza od ilości. Niechaj dzieci mają po pięć lekcji dziennie, za to prowadzonych przez uczciwie opłacanych nauczycieli. Gdy ten zawód stanie się dość dobrze płatny i gdy odnowi się, przynajmniej częściowo, jego prestiż, wzrośnie poziom młodych kandydatów do wykonywania go. A jakość nauczania jest przede wszystkim funkcją jakości kadr. Programy nauczania, liczba lekcji oraz infrastruktura są wprawdzie ważne, lecz dalece mniej ważne niż kompetencje i poziom nauczycieli. W ciągu pięciu dobrze poprowadzonych lekcji nauczyć można o wiele więcej niż przez osiem prowadzonych byle jak.
O jakość kadr trzeba zadbać. Trzeba zacząć uczciwie płacić. To jasne. Nawet dobrych nauczycieli trzeba jednakże nieustająco kształcić. Oznacza to zarówno podniesienie poziomu studiów na kierunkach nauczycielskich, jak i realny patronat uczelni wyższych nad szkołami. Nauczyciele muszą mieć możliwość oraz być zachęcani do ustawicznego kształcenia się na kursach organizowanych przez uniwersytety. I to właśnie odbywanie takich kursów, a nie pisanie nikomu niepotrzebnych elaboratów, powinno decydować o awansie na wyższe stopnie nauczycielskie. Nauczyciel niebędący człowiekiem wykształconym, kulturalnym i myślącym to katastrofa. Cały sens szkoły polega przecież na tym, że dziecko spędza czas z mądrym dorosłym.
Kolejna rzecz, z którą można uporać się w ciągu kilku lat, to elementarna racjonalizacja programów nauczania i urealnienie wymagań stawianych uczniom. Dziś niemalże nikt nie spełnia teoretycznych oczekiwań wobec uczestników i absolwentów kolejnych szczebli nauczania. Zakładany „profil maturzysty” ma się nijak do realiów. Maturę można otrzymać – i często się ją otrzymuje – bez żadnej wiedzy, za to przemądrzałość, do jakiej egzaminowani zmuszani są pretensjonalnym, pseudonaukowym stylem pytań maturalnych, ogłupia i demoralizuje młodzież.
Tak samo jak masowe, wprost nachalne plagiatowanie wszelkich możliwych treści, od dawna stanowiące fundament tego wielkiego mirażu, jakim stało się wykształcenie. Mirażu z biegiem lat coraz bardziej odrealnionego, i to już tak bardzo, że jako wykładowcy akademiccy dawno przestaliśmy się dziwić i załamywać ręce nad tym, że większość absolwentów szkół wcale nie wie mało, gdyż nie wie nic, i to o niczym. Po prostu zrezygnowaliśmy z wszelkich oczekiwań pod tym względem. Studia od dawna już mają charakter propedeutyczny i po prostu zastępują szkoły. Tak być nie może, jeśli chcemy stać się zamożnym społeczeństwem światłych i odpowiedzialnych ludzi.
Urealnienie szkoły oznacza z jednej strony rezygnację z nauczania rzeczy albo niepotrzebnych, albo takich, których większości ludzi po prostu nauczyć nie sposób, z drugiej zaś realne egzekwowanie wiedzy. Wymagać należy mało, lecz stanowczo. Niezdawanie z klasy do klasy i oblewanie matury musi się stać czymś częstym i normalnym, bo sprawdzanie wiedzy nie może być fikcją. Taka fikcja nie tylko obraża nauczycieli, których pewny awansu do kolejnych klas zły uczeń nie szanuje, lecz przede wszystkim demoralizuje młodzież, uczoną od najwcześniejszych lat życia tej prawdy/nieprawdy, że wszystko jest na niby.
Większość tego, czego uczą szkoły, wykształceni ludzie nie znają i nie umieją. Za to wiedzą i umieją mnóstwo rzeczy, których szkoła nie uczy. To zupełne niemal odklejenie programów nauczania od rzeczywistości najlepiej pokazuje bizantyjską monstrualność instytucji szkoły, która znacznie lepiej czuje się w oparach iluzji niż w prawdziwym życiu. Gdyby zadania z matematyki, fizyki i chemii odpowiadające trzeciej klasie liceum umiało po dekadzie od ukończenia szkoły rozwiązywać 10 proc. absolwentów, to można by powiedzieć, że warto tego uczyć. Gdyby spośród tych 10 proc. choć połowa miała jakakolwiek okazję i potrzebę w życiu, aby podobne zdania rozwiązywać, to również broniłbym tych lekcji.
Ale tak nie jest. Nie ma tych 10 proc. Ani 5. Jest tylko zakłamanie tych, którzy nie zadają sobie pytania, czemu to wszystko służy, bo dają sobie prawo do niesłyszenia oczywistej prawdy, że nie służy niczemu. I tylko proszę mnie, staremu belfrowi, nie mówić, że służy ćwiczeniu umysłu. Nie ma żadnych przeszkód, aby ćwiczyć umysł, jednocześnie ucząc się rzeczy ważnych i potrzebnych w życiu. A swoją drogą jakoś nie widzę, aby setki godzin matematyki nauczyły młodzież logicznego rozumowania. Może dlatego, że na lekcjach matematyki właściwie wcale nie uczy się logiki? Fakt ten zresztą ostatecznie dezawuuje nieszczerość oświadczeń pedagogów o pożytkach z lekcji matematyki w postaci „nauki logicznego myślenia”.
Każdego trzeba uczyć tego, czego jest w stanie się nauczyć i czego może w swym rozwoju i życiu potrzebować. Dlatego edukację trzeba różnicować i dopasowywać do realnych możliwości i chęci młodych ludzi. Nauka na siłę, nauka pod przymusem nic nie daje, a w demokratycznym, egalitarnym społeczeństwie w dodatku budzi sprzeciw, zniechęcając do kształcenia się w ogóle. Na całe szczęście jest tyle rzeczy, których młodzi chętnie by się nauczyli i których potrzebują! Są to rzeczy, z którymi mają do czynienia w swoim życiu bądź widzą, że są one ważne dla rodziców. Ot, choćby elementy prawa, podstawy wiedzy medycznej, geografia turystyczna, umiejętności związane z zarządzaniem własnymi pieniędzmi, elementarz wiedzy ekonomicznej, wychowanie seksualne i wiedza o zdrowiu prokreacyjnym, a nawet historia filmu czy elementy wiedzy o muzyce i plastyce. To są sprawy interesujące dla każdego niemalże młodego człowieka, a jednocześnie znakomity punkt wyjścia dla omawiania innych zagadnień, na pozór mniej atrakcyjnych i ciekawych. Na lekcji o tym, jak zorganizowany jest ruch lotniczy i skąd się biorą tanie bilety lotnicze, można opowiedzieć całe mnóstwo innych rzeczy z dziedziny historii, polityki międzynarodowej czy ekonomii, być może znacznie ważniejszych dla wykształcenia niż akurat kwestie lotnictwa cywilnego. Takie przykłady mógłbym (nie tylko ja przecież) mnożyć bez końca.
Bynajmniej nie proponuję, aby zamieniać szkoły w zakłady zabawiania uczniów ciekawostkami, a lekcje szkolne w TikToka, czyli ciąg krótkich, lekko podanych i zajmujących, za to szczątkowych i nieuporządkowanych opowieści na najróżniejsze tematy. Nie, szkoła nie powinna być zabawą i rozrywką edukacyjną taką jak oglądanie filmów popularnonaukowych. Powinna jednakże znaleźć w sobie przestrzeń dla znanych z atrakcyjności i skuteczności form przekazu popularnonaukowego, przede wszystkim zaś stać się bardziej elastyczna, mniej formalna. Wymagajmy twardo pewnego minimum, za to dajmy nauczycielom i uczniom więcej miejsca i czasu na radość odkrywania wiedzy. Skoro rezultaty obecnego nauczania są tak tragicznie słabe, nie można sobie wyobrazić, aby polityka polegająca na urealnieniu wymagań połączonym z uelastycznieniem i zróżnicowaniem edukacji wedle preferencji uczniów i autorskich programów nauczycieli mogła nie podnieść poziomu nauczania. Znaleźliśmy się w takim położeniu, że chyba tylko zupełna zapaść albo sabotaż mógłby doprowadzić do tego, że absolwenci szkół umieliby jeszcze mniej. Wierzcie mi, że sondaże typu „Matura to bzdura” nie polegają na wyławianiu nieuków spośród rzesz rozumnych młodych ludzi. To się nagrywa na pstryknięcie palcami.
To wszystko można zrobić niemalże od razu. W dłuższej perspektywie trzeba się jednakże zdobyć na więcej. Nadchodzi bowiem epoka sztucznej inteligencji, która będzie nam towarzyszyć i wspierać nas w każdej sytuacji, gdy będziemy potrzebować wiedzy lub instruktażu. To całkowicie zmieni pojęcie o tym, co to znaczy być myślącym i wykształconym człowiekiem. W dalszej przyszłości szkoła stanie się – musi się stać – szkołą osobistej autonomii intelektualnej i moralnej w wirtualnym środowisku, w którym jednostka będzie stale konfrontować się z „nadinteligencją” i „naddostępnoścą” wszelkiej możliwej wiedzy, refleksji i mądrości, nie mówiąc już o wszelkim możliwym fałszu i draństwie.
Jak zachować w tym wszystkim człowieczeństwo i własny rozum – to naczelne pytanie dla edukacji w przyszłości. Nie znam na nie odpowiedzi, lecz wiem jedno: jeśli nie wyjdziemy z tego zamku na piasku i nie zaczniemy realnie patrzeć na edukację i realnie się nią zajmować, to wychowamy pokolenia pętaków pętających się po sieci (i po życiu) bez sensu i celu.