Collegium Humanum to wierzchołek góry lodowej

Wielka afera z hurtową sprzedażą pseudodyplomów MBA (międzynarodowo uznawanego magisterium z zarządzania w biznesie), dzięki której dziesiątki członków PiS i akolitów władzy mogło dostać bajecznie płatne synekury w spółkach skarbu państwa, faktycznie jest wyjątkowa pod względem skali rozbisurmanienia ludzi, którzy ten proceder organizują bądź z niego korzystają.

Jest tym bardziej jeszcze bolesna, że wśród nabywców fikcyjnych dyplomów znaleźć można kilka osób powszechnie szanowanych. A jednak, jak to bywa z aferami, łatwo ulec złudzeniu, że mamy tu do czynienia z sytuacją wyjątkową. Patologia reprezentowana przez Collegium Humanum i jej byłego rektora (ze strony uczelni jego nazwisko zniknęło) jest być może szczególnie zjadliwym, lecz raczej typowym przykładem korupcji, która występowała w Polsce w niebywałej obfitości w latach 90., a dziś, po wprowadzeniu rozmaitych form instytucjonalnego nadzoru nad szkolnictwem wyższym, wprawdzie bardzo się zmniejszyła, lecz wciąż jest jej dużo.

Takich szkół i szkółek, które pod rozmaitymi pretekstami i rozmaitymi sposobami zarabiają na podszywaniu się pod uprawianie nauki bądź prowadzenie edukacji na poziomie akademickim, nadal są w Polsce dziesiątki. Widziałem to z bliska i w różnych miejscach w kraju, i to zarówno na uczelniach niepublicznych, jak i publicznych, a nawet w jakimś stopniu uczestniczyłem w tych procederach (wiedząc, że moja rzetelnie wykonywana praca generalnie służy złej sprawie), dzięki czemu wiem, jak to funkcjonuje i skąd to się wszystko bierze. Chciałbym dziś o tym opowiedzieć.

Patologia ma charakter strukturalny. Rozmaite cwaniaczki po prostu z tego korzystają, ale to nie oni stworzyli system, na którym zarabiają. Zacznijmy od tego, że nawet na najlepszych uniwersytetach jest wiele fikcji. Mnóstwo studentów otrzymuje licencjaty i magisteria na podstawie skrajnie wtórnych i niesamodzielnych prac, których napisanie niczemu i nikomu nie służy, a nawet nie stanowi pożytecznego ćwiczenia dla autora. Mnóstwo zajęć akademickich reprezentuje poziom popularnej pogadanki, a wymagania egzaminacyjne bardzo często są tego rodzaju, że każdy inteligentny człowiek mógłby przygotować się w dwa, trzy dni i otrzymać co najmniej czwórkę.

Śmiem twierdzić, że większość absolwentów polskich uczelni w ciągu pięciu lat studiów nie przeczytała żadnej poważnej książki w całości, a łączna objętość przeczytanych przez naszych magistrów tekstów służących studiowaniu (pomijając już ich jakość oraz to, czy zostały zrozumiane) nie przekracza trzech do czterech tysięcy stron, co stanowi mniej więcej miesięczną strawę przyzwoitego profesora. Bywa, rzecz jasna, inaczej, ale średnia wysiłku ukończenia studiów jest bardzo niska, a zakres wiedzy ogólnej oraz profesjonalnej magistra jest dalece mniejszy niż założenia programowe liceum (odnośnie do wiedzy ogólnej) oraz oczekiwania pracodawców (odnośnie do wiedzy profesjonalnej).

I podobnie jest w większości krajów, od kiedy na uczelniach studiuje połowa młodzieży. Skoro studiuje połowa i, z grubsza biorąc, prawie wszyscy muszą te studia skończyć, to siłą rzeczy wymagania muszą zostać dopasowane do możliwości osoby przeciętnie inteligentnej, przeciętnie pracowitej i… przeciętnie uczciwej. Z elitarnością nie ma to nic wspólnego.

Podobnie gdy chodzi o kadrę. Gdy szukamy kogoś, kto będzie tłukł zajęcia dla doprawdy niezbyt przygotowanych i zainteresowanych studentów za pięć czy sześć tysięcy miesięcznie, to nie zwracamy się ku subtelnym intelektualistom i uczonym. Potrzebujemy dowolnego niezamożnego człowieka z doktoratem poszukującego pracy. A doktorat w wielu dziedzinach zrobić bardzo łatwo. Nie wypowiadam się o naukach ścisłych, lecz co do nauk społecznych i humanistycznych – to każdy jako tako ogarnięty człowiek może sobie takowy zrobić bez wielkiego trudu.

Najczęściej wymagać to będzie przemielenia i przetworzenia kilku tysięcy stron tekstów. Doświadczony oszust, piszący doktoraty dla innych oszustów, którzy gotowi są za nie zapłacić, robi to w miesiąc. Rynek kwitnie i żaden prokurator się tym nie interesuje. Bo, wbrew pozorom, świat akademicki nie cieszy się poważaniem w społeczeństwie, wobec czego jego grzechy i grzeszki organów państwa nie bardziej interesują niż bójki w szemranych dzielnicach. Ot, wewnętrzne sprawy pewnego „specyficznego” środowiska. Niechaj sobie załatwiają swoje sprawy we własnym gronie.

Słowem: znaczna część życia akademickiego opiera się na fikcji. Jednym z jej aspektów jest pseudonauka uprawiana w ramach politycznego zamówienia na reprodukowanie ideologii i propagandy. W prawie każdym kraju jakaś część budżetu nauki i edukacji, a tym samym jakaś część biznesu akademickiego (bo akademia to również biznes – i nie ma w tym nic złego), zajmuje się obsługiwaniem ideologii. Mogą to być wydziały kształcące młodzież w duchu nacjonalizmu i szowinizmu, wydziały lub uczelnie wyznaniowe, mające na celu formowanie wiernych i wzmacnianie potęgi panującej religii, mogą to być również ośrodki formacji lewicowo-liberalnej, lecz poddane temu samemu ideologicznemu reżimowi co wszystkie inne, czyli nagradzające za poprawność i karzące za odstępstwa.

Nie ma kraju, w którym istotna część życia akademickiego nie jest podporządkowana obsługiwaniu ideologii państwowej – świeckiej, religijnej bądź mieszanej.

Gdy nałożymy na siebie te dwie warstwy: grę pozorów uprawiania nauki i studiowania oraz biznes propagandowy, to otrzymujemy gotową pulchną i bogatą w składniki odżywcze glebę dla najbardziej wybujałych patologii. Jakie to są patologie?

No na przykład setki ludzi żyje sobie z tego, że napisali kilka tekstów wysławiających na kolanach Jana Pawła II, za co państwo polskie obdarzyło ich doktoratem, habilitacją, a nierzadko również tytułem profesora, a także finansuje ich etaty. „Na papieża” można też dostać granty, dotacje konferencyjne, stypendia itp. Skoro zaś dają, to będą i chętni, żeby brać. Na plecach wątłego i niezbyt zdrowego ciała polskiej nauki i szkolnictwa wyższego wyrósł pokaźny garb kościelnych beneficjentów. A to głównie pod słabym pretekstem, że uniwersytety powstały w średniowieczu i najważniejsza była wówczas teologia.

Cóż, w średniowieczu Kościół kontrolował w zasadzie wszystko. Czy z powodu totalitarnych cech ówczesnego ustroju dziś nadal powinien mieć przywileje i korzyści materialne w sferze radykalnie odcinającej się od dogmatyzmu religijnego, jaką jest nauka?

Obok „teologów” drugi rodzaj (choć nie są to grupy rozłączne!) ludzi, którzy urządzają się w systemie i tworzą jego pasożytnicze komórki, to po prostu tacy, którzy śmiało korzystają z możliwości, jakie daje zinstytucjonalizowana fikcja akademicka. Robią doktoraty i habilitacje na podstawie plagiatów (wciąż prawie w Polsce nieściganych), szukają sobie opiekunów i oparcia w skrajnie niekompetentnych środowiskach i uczelniach, gdzie robią stopnie na podstawie żenująco słabych prac albo wręcz udają się do krajów, gdzie kultura akademicka jest jeszcze niższa i w zasadzie wszystko można dostać bez zbędnych pytań.

Typowa droga na skróty prowadzi przez Słowację. Pod idiotycznym pretekstem, że język słowacki jest podobny do polskiego, można sobie bez trudu przeprowadzić przewód doktorski, otrzymać odpowiednik polskiej habilitacji, a nawet profesury, dzięki składaniu polskojęzycznych prac w sekretariatach chętnych do prowadzenia takich „przewodów” prowincjonalnych szkół za górami. Państwo polskie musi to respektować, bo wszyscyśmy w jednej Unii.

Ludzie, którzy robią takie rzeczy, zwykle mają bardzo niski poziom krytycyzmu, za to są z siebie bardzo zadowoleni. Bywają patentowanymi narcyzami i grafomanami. Kupują sobie doktoraty honoris causa gdzieś za Uralem (dziś, z wiadomych względów, towar chwilowo niedostępny), tworzą zakłady, wydziały, nowe kierunki studiów albo i całe uczelnie. Gdy dochodzą czterdziestki, ich podwładni wydają im księgi pamiątkowe „z okazji piętnastolecia pracy naukowo-dydaktycznej”, a w dniu imienin ustawiają się w kolejce do ich dziekańskich czy rektorskich sekretariatów, aby złożyć im życzenia i hołdy.

Bo to właśnie dzięki tym ludziom kwitnie drugi i trzeci obieg „naukowych” czasopism, konferencji i studiów. Są kreatorami etatów i zatrudniają ludzi – częściowo również takich z „pierwszego obiegu”, a wśród nich sporo emerytowanych prawdziwych profesorów z prawdziwych uczelni. Środowisko „pierwszego obiegu” nie jest bez winy! I właśnie dlatego powinno „rzucać kamień”.

I teraz trzeba zrozumieć rzecz w tym wszystkim najistotniejszą. Ludzie biorący udział w tej całej hucpie najczęściej wcale nie idą w czysty cynizm ani załganie, lecz po prostu na poziomie czysto psychologicznym wypierają świadomość tego, w czym uczestniczą, skutkiem czego ich sumienia są czyste, a umysły przekonane, że po prostu są w miarę kompetentnymi osobami w miarę solidnie wykonującymi swą nauczycielską pracę w przyzwoitej firmie.

To nawet nie jest samookłamywanie. To raczej powolne przywykanie do fikcji. Tym łatwiejsze, że większość ludzi w to wszystko zaangażowanych ma bardzo ograniczone kwalifikacje i słabe rozeznanie. Nie bardzo wiedzą, czym jest działalność akademicka i czym różni się od niej to, co sami robią, pisząc swoje pseudoakademickie prace awansowe (zwykle nieudolnie coś, a za to na kolanach referujące) i niby to ucząc studentów.

Tak to wszystko wygląda po stronie „podażowej”. Nie dziwota więc, że skoro oferuje się coś, co z samej swej natury jest fikcją i udawaniem, również odbiorca oferty tak to traktuje. Dlaczego ktoś, kto zapisuje się na studia i widzi, że wszystko jest tam na niby, a jego nauczyciele są tylko troszkę mniej „z klasy ludowej” niż on sam, miałby każdego dnia godzinami czytać jakieś książki, które śmiertelnie go nudzą i których nawet nie mógłby zrozumieć na poziomie językowym? Na fikcję odpowiada się fikcją. Zwłaszcza gdy przeszło się przez szkoły, które są fikcją monstrualną i wszystko jest w nich podporzadkowanie jej maskowaniu i bezpiecznemu praktykowaniu. Tak postępuje młodzież i trudno się jej dziwić. A potem młodzież robi się starsza i lepiej rozumie, że fikcja jest fikcją, lecz nawyki pozostają. Masz czterdzieści lat, potrzebujesz papierka, że skończyłeś jakieś „coś”, to prostu idziesz do drugiego takiego samego jak ty, wychowanego przez załgany system cwaniaczka i mu płacisz. Transakcja jak każda inna.

Tak jest na całym świecie, bo tacy są ludzie. Żadne systemy certyfikacji i licencjonowania edukacji nie są w stanie tego wyplenić. Fikcyjna edukacja i fikcyjne dyplomy istniały zawsze i zawsze będą istnieć. Problem nie w tym, że jest taki margines, lecz w tym, że bardzo duża część praktyki akademickiej – badawczej i dydaktycznej – tylko trochę się od ordynarnego handlu fałszywymi dokumentami różni.

Proszę mi wierzyć, że to naprawdę nie ma znaczenia, czy jakiś pan zasiadający w radzie nadzorczej państwowej spółki po prostu kupił swój dyplom MBA, czy też może spędził trzysta godzin na słuchaniu mizernych bądź po prostu popularyzatorskich wykładów, przeczytał dwieście stron „materiałów”, zdał łatwy egzamin, który nikogo nie zostawia za burtą, a nawet wymodził jakąś pracę będącą wyklejanką przypadkowych kawałków ściągniętych z internetu. To drugie też nie jest żadnym wykształceniem. Ale z tego zdaje sobie sprawę już bardzo niewielu.