Islam, czyli normalność
Ależ oczywiście, że za dwadzieścia lat będzie w Polsce znacznie więcej meczetów niż obecnie i znacznie mniej kościołów! A polskie społeczeństwo na powrót stanie się normalne i typowe, czyli zróżnicowane etnicznie i religijnie – takie, jakim było zawsze, wyjąwszy kilka dziesięcioleci po II wojnie światowej, która przyniosła ze sobą tragiczne tzw. czystki etniczne.
Powojenna monolityczność etniczna i homogeniczność kulturowa uczyniła z Polski kraj ubogi i zaściankowy. Ale na szczęście to się zmieni. Będzie tak, jak wszędzie w świecie, który nazywamy z podziwem „wielkim” albo po prostu „Zachodem”. Czy dziwi nas mieszanka kultur, barw i języków, gdy wyjeżdżamy do Paryża, Londynu, a nawet zwykłego, średniej wielkości miasta Europy czy USA? Ależ skąd! Instynktownie wyczuwamy w tym właśnie ową „światowość”, która tak nas zadziwia i onieśmiela. Ani nam do głowy nie przychodzi, gdy jedziemy paryskim metrem, że to katastrofa dla „najstarszej córy Kościoła”, iż tylu wokół „obcych”. Ba, sami czujemy się bardziej obcy niż ci wszyscy „kolorowi”. Wiemy, że przynależą oni do Paryża bardziej niż my, bo tu się urodzili i tu mieszkają. A my jesteśmy, choć niby sąsiedzi, zaledwie turystami.
Dlaczego więc gdy wracamy do siebie, do Polski, która też chciałaby być przecież „światowa”, tak bardzo zabiegamy, aby wszystko pozostało po staremu i nie zjawili się tu żadni obcy? To samo, co podoba się nam w Paryżu, budzi w nas lęk w Warszawie i Lublinie? Z czego to wynika? Wynika z niepewności siebie, z zahukania i kompleksów. Lęk przez obcymi jest rewersem podziwu dla wielkiego świata, razem z wszechobecnymi tam „obcymi”. To tak jak światła burdelu, które pociągają nas i onieśmielają, a gdy ten sam nierząd dotyczy naszego bliskiego otoczenia, wzbudza w nas odruch oburzenia. To nie obłuda – to zwykła niepewność siebie i niezdolność do spójnego, stabilnego i uniwersalnego widzenia rzeczywistości. Na coś takiego zdobywają się wszak jedynie ludzie „światowi”, którzy widzieli i przeżyli coś więcej niż zwykłą wycieczkę do Paryża.
Oto dziś przystawiono nam zwierciadło do nosa. I zobaczyliśmy w nim wstrętną gębę zadufanego w sobie prowincjusza i zalęknionego egoisty, który nawet nie umie się obłudnie krygować, lecz wprost i bez udawania wykrzykuje wszystkie swoje przesądy, swoją wrogość i swój lęk. Nagle za nic ma pozory i nie wstydzi się niczego. Głośno woła „moja chata z kraja!”, „niech sobie idą, gdzie chcą, byle nie do nas!”. Niby wie, że to „nie po chrześcijańsku” (a może nie wie, wszak ten cały Franciszek to jakiś podrzutek masoński podobno…), niby wie, że ma być „miłosierdzie” i „miłość bliźniego”. A może nie wie? No, w każdym razie szczyci się „staropolską gościnnością”, „chlebem i solą”, „gość w dom, Bóg w dom”. Ale to przecież tylko słowa – po to są słowa, żeby zastępowały rzeczy. Więc gdy zjawiają się rzeczy, które te słowa oznaczają, to jest jakieś oszustwo…
Jestem przerażony trwającym już od tygodni festiwalem wrogości i ksenofobii, przesądów i małoduszności. Bezwstydnym i wielowymiarowym. Żenujące awantury w gminach i kościołach. Marsze. Haniebne okładki gazet. Były (i zapewne przyszły) premier powtarzający w Sejmie haniebne brednie, wyciągnięte z faszystowskich piśmideł, oferujący Niemcom pieniądze, żeby zabrali sobie tych islamistów do siebie. To jakiś koszmar. Czy to na pewno ten naród, który lubi myśleć o sobie, że jest otwarty, tolerancyjny i gościnny? A może jakiś czort podmienił nam społeczeństwo? Hej, co się z nami dzieje! Ach, wyobrażam sobie już te litanie komentarzy, tych samych co zawsze: „jak ci się nie podoba…, spadaj do…”.
Skutki zachowania polskich polityków (i bodajże większości społeczeństwa) będą fatalne. Na liczbę imigrantów w dłuższej perspektywie nasz rażący egoizm nie będzie mieć (na szczęście) istotnego wpływu. Lecz na reputację Polski w Europie i w świecie – ogromny. A mogliśmy tyle wygrać, mówiąc od początku i konsekwentnie: nie jesteśmy bogatym krajem, ale na pewno stać nas na udzielenie tymczasowego lub stałego schronienia kilkunastu, może dwudziestu tysiącom, spośród setek tysięcy, jakie przybyły w tym roku do Europy. I tak wyjdzie na to samo, tylko że już nie z naszej wolnej woli. A przecież nikt nie oczekiwał od nas, że przyjmiemy znaczącą liczbę uchodźców, proporcjonalną do wielkości naszego kraju i jego zasobności. Wiadomo, że każdy algorytm podziału tej wciąż rosnącej grupy ludzi nie będzie uwzględniał nas inaczej niż bardzo ulgowo. Ale naszemu rządowi i tego jeszcze mało. Widzi przed sobą straszliwego demona ludu, który, jak sądzi, rozniesie go, gdy sprowadzi do Polski „islamską zarazę”. Cóż to za rząd, który lęka się najgorszych instynktów swojego społeczeństwa? Czyż rząd nie od tego jest, żeby być od „ludu” mądrzejszy? Cóż, taki mamy rząd i taką opozycję, jacy sami jesteśmy. W demokracji działa zasada „masz, na co zasłużyłeś”.
Kilka milionów emigrantów zmieni Polskę na lepsze. Będziemy zasobniejsi ekonomiczne i mądrzejsi, tą mądrością, jaką daje znajomość świata w jego rozmaitych barwach. Nasze państwo stanie się bardziej neutralne, bezstronne i bardziej praworządne, a także znacznie silniejsze i stanowcze. Prawa obywatelskie i swobody osobiste, wynikające z konstytucji, nabiorą znacznie konkretniejszych kształtów, a Polacy staną się wreszcie wspólnotą polityczną, czyli nowoczesnym narodem. Jednakże czekające nas negatywne skutki wielokulturowości są bardzo poważne. Nie można uniknąć pewnych rodzajów przestępczości, znacznych wydatków we wczesnej fazie absorpcji imigrantów, różnych kosztów społecznych, rozmaitych sporów i konfliktów, a nauka wspólnego życia w jednym kraju ludzi o bardzo odmiennych czasami obyczajach i przekonaniach trwa całe pokolenia. Wszystkie te problemy są jednak niczym wobec tragedii, jaką jest monokultura, wyjaławiająca duchowo naród i prowadząca go wprost do piekła ksenofobii, pychy i autorytaryzmu. Gdzie nastaje „jeden naród – jedna kultura – jedna wiara – jedno państwo”, znika wolność, swoboda, demokracja i wielobarwność życia. Jakże straszny jest taki „organiczny lud”, który nie zna i nie chce znać nic innego niż on sam, a żyje w przekonaniu, że jest najcnotliwszy, najdzielniejszy i przez Boga wybrany.
W Polsce jak dotąd jest najmniej cudzoziemców. Jesteśmy ewenementem na skalą nie tylko europejską, ale światową. To samo tyczy się mniejszości narodowych i kulturowych. To prawdziwe kalectwo. Żeby się z niego uleczyć, potrzebujemy setek tysięcy, a może milionów „obcych”. Potrzebujemy Arabów i Żydów, Ukraińców i Wietnamczyków. I nie tylko po to, żeby zarabiali na nasze emerytury (choć i to się liczy), lecz po to, by każdego dnia przypominali nam swoją obecnością, że nie jesteśmy ani sami, ani najlepsi na świecie, i że żaden kawałek ziemi nie należy wyłącznie do jednej nacji.
Strach pomyśleć, co by z nami było, gdyby inne ludy były tak egotyczne i samolubne jak mu dzisiaj. Gdyby nie wpuszczały w XIX, XX i XXI wieku „tysięcy imigrantów z Polski”, jakże często w łachmanach, zawszonych i nieumiejących pisać ani czytać! Gdyby spotykała ich w Nowym Jorku albo we Wiedniu ta „staropolska gościnność”, którą większość z nas zdaje się dziś oferować „nielegalnym imigrantom” ze wschodu i z południa. Na szczęście nie wszyscy są tacy jak my, a my dzisiaj musimy bardzo się zawstydzić i stanąć daleko w kolejce narodów aspirujących do wielkiego ducha. Właśnie z niej wypadliśmy. Na własne życzenie.
A może to tylko sen? Może faktycznie każda gmina i każda parafia przygarnie jedną rodzinę Syryjczyków, Libijczyków czy Jemeńczyków? A my chętnie będziemy chodzić do arabskich restauracyjek i sklepików, jak niegdyś chodziliśmy do żydowskich? A może polubimy arabskich sąsiadów, jak dziś lubimy kebab i chłopaka, który go sprzedaje? Wszak na marsze w obronie uchodźców przychodziły tysiące… Więc może za chwilę pokażemy urbi et orbi lepszą stronę naszego narodu? Muszę wierzyć, że tak właśnie się stanie. Bo jakże tu nie wierzyć w Polskę?