Dzień Żałoby Narodowej

Rozpoczyna się kolejny miesiąc pamięci Powstania Warszawskiego. I oto pojawia się kolejna okazja, by uwolnić rozmowę o tym wielkim wydarzeniu polskiej historii od nadmiaru tonów heroiczno-kombatanckich i dopuścić do głosu uczucie najuczciwsze i najnaturalniejsze w obliczu takiej tragedii: uczucie żałoby.

Z całym szacunkiem dla walecznych powstańców – myśl o ich odwadze i poświęceniu w duszy człowieka wrażliwego zjawia się w moralnym i emocjonalnym kontekście niewypowiedzianej tragedii, jaką była śmierć dwustu tysięcy mieszkańców polskiej stolicy. A jest to myśl żałobna.

Znamy się nieźle na narodowej tromtadracji, jesteśmy mistrzami w propagandowym, politycznym zawłaszczaniu i zakłamywaniu własnej historii, ale nie umiemy odczuwać żalu. A przecież ta straszna wojna, którą pamiętają nasi rodzice, a jak nie rodzice, to dziadkowie, pochłonęła sześć milionów naszych obywateli! Nie wypracowaliśmy żadnego narodowego gestu, żadnej uroczystości, której istotą byłaby właśnie żałoba i żal. Uroczystości cichej, pogrzebowej, minorowej. Może 1 sierpnia powinien stać się właśnie Dniem Żałoby Narodowej? Pozwólcie mi wytłumaczyć ten postulat.

Przede wszystkim taka jest potrzeba mojego serca, późno urodzonego dziecka starego warszawskiego klanu. Ale chodzi o coś więcej niż same tylko uczucia. Jako nic o życiu niewiedzący, bo wojny nieznający późny wnuk Historii, mam z Powstaniem Warszawskim niemały kłopot. Nie wiem, jak się do niego „ustawić” etycznie, intelektualnie i emocjonalnie. I sądzę, że nie tylko ja.

Moja daleka krewna, żyjąca jeszcze Maria Mostowska (żona wielkiego logika Andrzeja Mostowskiego), była bohaterską powstańczą sanitariuszką i pielęgniarką (w „Wysokich Obcasach Extra” sprzed roku znajdziecie z nią wywiad). Na rocznicowe obchody nie chodzi. Gdy zaś wspomina powstanie, nie ma w tym patosu ani dumy, ani chwały. Nie ma też żałości. Jest faktografia, trzeźwy osąd i drobina irytacji z powodu rzeczowych i emocjonalnych przekłamań, z którymi się spotyka.

Twarda sztuka, człowiek z innego kruszcu, a biorąc pod uwagę zdawkowe informacje na temat własnych powstańczych dokonań – bohaterka. Zawsze budzą się we mnie (słuszne) kompleksy, gdy słucham takich ludzi. Jestem bowiem, przeciwnie niż oni, miękki i pozbawiony tej prostoty sądu, która wynika z charakteru i z mądrości, jaką daje ciężkie życiowe doświadczenie.

Muszę przeto nadrabiać wyobraźnią i taktem. Staram się więc znaleźć kąt widzenia, który byłby stosowny dla profana – obiektywny, lecz nie przemądrzały, współczujący, ale bez niestosownej emfazy. I co widzę, gdy tak słuchając o powstaniu, szukam czegoś na swoją miarę, miarę człowieka urodzonego bez szkła bolesnego w oku?

Otóż widzę tak po prostu niebywałe wprost nieszczęście, jakim była śmierć ponad dwustu tysięcy ludzi. I dlatego nie mogę pojąć, że niewyobrażalny tragizm tej zbrodni nie stał się dominantą pamięci powstania. Ta „szara masa cywili”, te milczące dwieście tysięcy mieszkańców miasta, popierających powstanie bądź mu złorzeczących, stała się w wyobraźni zbiorowej, kształtowanej przez prawicowych specjalistów od martyrologicznej chwały, ledwie niewyraźnym tłem dla malowniczej (zbyt malowniczej?) walki batalionów i zgrupowań. Tak nie wolno. Musimy upomnieć się o prawo nazywania tragedii tragedią, a klęski klęską.

Powstanie Warszawskie było klęską dlatego, że zginęło miasto i jego ludność. Bez względu na jego moralną wzniosłość – było hekatombą i raną do dziś jeszcze niezabliźnioną. Czy nie jest rzeczą uczciwą, aby tragedię wspominać jako tragedię? Dlaczego więc tak mało jest w urzędowej i szkolnej pamięci Powstania Warszawskiego żałoby, a tak dużo chwackiej anegdoty? Pewnie dlatego, że chwackie są opowieści młodych podówczas ludzi, którzy dziś, jako osoby sędziwe, pragną swym wnukom zostawić wspomnienia budujące i interesujące. Ale chyba zaszliśmy w tym wszystkim za daleko.

Piękny Film „Powstanie Warszawskie”, oparty na sfabularyzowanych i pokolorowanych kronikach, również trzyma się tej dziarskiej konwencji. Inne, głupie i niewarte wzmianki filmy tym bardziej – i jakże się w tym różnią od przejmującego i tragicznego „Kanału”! Może to właśnie z powodu tej harcerskiej konwencji narracyjnej jakoś głupiejemy i gotowi jesteśmy uważać za coś zupełnie normalnego i moralnie oczywistego, że do powstania posyłano niedorosłych nastolatków, a nawet małe dzieci, które w wielu wypadkach wydano na pewną śmierć. Pomnik Małego Powstańca w Warszawie zawsze mnie przerażał. Dziecko na wojnie w każdym przypadku uważamy za horror – w tym jednym zaś wyjątkowym przypadku gotowi jesteśmy to zaakceptować. Czy stać nas jeszcze na zachowanie dojrzałości w myśleniu o Powstaniu Warszawskim, czy też na zawsze pozostaniemy infantylni, bo zdarzyło się nam urodzić już po wojnie? Obawiam się, że dopóki żyją jeszcze powstańcy, będziemy słuchając ich opowieści, czuli się jak dzieci, a oni będą nas jak dzieci traktować. Paradoksalnie dojrzejemy być może dopiero, gdy ich zabraknie.

Gdy przed trzema laty z okazji rocznicy powstania upominałem się o zmianę rocznicowej retoryki z patetyczno-triumfalistycznej na bardziej żałobną i refleksyjną, napisał do mnie znany oksfordzki politolog prof. Zbigniew Pełczyński, zasłużony powstaniec:

Pamiętam i cenię bardzo heroizm i ofiarność innych powstańców, ale nie mogę zapomnieć ani zlekceważyć tragicznej śmierci setek tysięcy cywili i cierpienia tylu innych. Kult Powstania, tryumfalizm rocznicowy, a szczególnie nacjonalistyczne wybryki, które często towarzyszą obchodom, wydają mi się wysoce niewłaściwe. Wolałbym, aby model obchodów był całkowicie inny.

Krótko i na temat. Wielu byłym powstańcom nie podoba się prawicowa retoryka, zawłaszczające temat powstania i umieszczająca go w narodowym imaginarium dumy i chwały, bez szans na wątpliwości, żal, poczucie klęski i zwykły smutek. Cóż jednak mogą zrobić? Mają wypowiedzieć współpracę władzom wolnej Polski, którą przecież hołubi ich jako bohaterów? Mają pokłócić się z kolegami z powstania, którzy w znacznym odsetku martyrologiczną tromtadrację w pełni aprobują? Wolą siedzieć cicho.

Paradoksalnie, w pewnym sensie na stare lata wielu powstańców postawionych zostało w podobnej sytuacji jak w ’44. Wielu z nich szło przecież do walki bez przekonania o jej sensie, lecz jednocześnie w poczuciu, że nie można inaczej, że powstanie jest i oczywiste, i konieczne, bo gniewu ludu Warszawy i tak powstrzymać by się nie dało. Trudno być sobą, gdy wyje wicher historii – wtedy nie słyszy się nawet własnych słów.

Z roku na rok ubywa powstańców. Każdy, kto był w Warszawie przez te dwa miesiące, jest dziś świadkiem na wagę złota. Niezależnie od tego, czy walczył, czy nie. Powoli zaciera się granica między uzbrojonym i sformowanym bojownikiem a cywilem, który po prostu był w Warszawie w czasie powstania i jakoś pomagał. Każdy jest dziś wezwany na spektakl chwały, nawet jeśli nie czuje się z tym pewnie. Emocjonalny szantaż działa bez zarzutu, bo stoi za nim dobra wola. Naprawdę, naprawdę nie wypada mieć wątpliwości. Nie wypada być przeciw. No i nie wypada nie być bohaterem, skoro tak proszą.

Nie potrafię i nie chcę brać udziału w dyskusji nad sensem powstania. Z pokorą przyjmuję argumenty stron, pamiętając, że „moje zdanie” w tej sprawie będzie jedynie głosem odbitym, powtórzeniem czegoś, co mnie przekona w dyskursie kompetentnych komentatorów.

Moje zdanie nie ma znaczenia. Prawie wszyscy jesteśmy w takim położeniu, i to nie tylko w odniesieniu do Powstania Warszawskiego, lecz również wielu innych kontrowersyjnych wydarzeń historycznych. W kwestii powstania niezręczność naszego, profanów, położenia, jest jednakże szczególnie dojmująca. Nie tylko bowiem skazani jesteśmy na szachujące nas pytanie o sens powstania (lub, w innej wersji, o sens zadawania pytania o sens…), lecz ponadto wciąga nas niechciana i żenująca rywalizacja dwóch warszawskich powstań: tego z roku 1943 i 1944. Jakże tu nie złościć się na fakt, że wykształceni ludzie na całym Zachodzie i w Izraelu wciąż mylą Powstanie Warszawskie z Powstaniem w Getcie, a o tym pierwszym często nawet nie wiedzą?

Wprawdzie to już się zdarza rzadziej niż jeszcze przed kilkunastoma laty, ale jednak. Powstańcy z obu zrywów (jakkolwiek było paru takich, którzy walczyli w obu) stają się dla siebie rywalami w dostępie do pamięci pokoleń. Jakież to smutne, zwłaszcza w kontekście wciąż żywych narodowych animozji Polaków i Żydów.

Tak się jednakże składa, że w żydowskiej pamięci Holokaustu akcenty heroiczne zjawiają się na czarnym tle żałoby. Żydzi umieją płakać. A dlaczego my, Polacy, nie potrafimy? No właśnie – dlaczego do cholery my, Polacy, nie potrafimy płakać po milionach? Bo co? Bo chłopaki nie płaczą? Bo od płaczu są Żydzi?

Zaśpiewajmy więc dzisiaj powstańcom i cywilom Warszawy: „Anielski orszak niech twą duszę przyjmie…”.