Co czyta najwybitniejszy polski filozof?
Co pan ostatnio czyta?, pytają mnie czasem uprzejme panie (mężczyźni nie są tacy wścibscy). Postanowiłem jednorazowo zaspokoić ich ciekawość i podtrzymać konwersację raz na zawsze i powszechnie, odsyłając zainteresowane damy do niniejszego wpisu na blogu. Będzie on aktualny bardzo długo, gdyż czytam niezwykle powoli i bardzo wiele książek naraz. Tylko Wyborczą i Politykę czytam szybko, bo poganiają mnie coraz to nowe wydania w bezlitosnym takcie dni i tygodni.
Są takie książki, które czytam stale, ale bynajmniej nie wciąż od nowa, tylko jeden jedyny, niekończący się raz, nie mogąc dobrnąć do odległego końca. Tak jest na przykład z Anną Karieniną, a to z tej racji, że kupiłem tanio w oryginale i tak mnie te bukwy męczą, że po jednej stroniczce już zasypiam. Na razie jestem koło strony 400, jak Anna w Wrońskim bawią w Italii. Dość to nudne i jak zwykle szkoda mi żeńskiej protagonistki, nad którą samczy autor, pełen kompleksów i przesądów, znęca się tylko dlatego, że mu nie może wyleźć z tych kartek i wskoczyć do łóżka. Inne takie niestrawione dzieło to Ulisses, którego zmóc nie mogę, i to po polsku, bo nie wiem, o co chodzi. Mój kolega Piotr Paziński, wielki erudyta, wie i napisał o tym książkę, ale i z taką pomocą nie daję rady – umysł już nie taki ostry i poważniejsze ma zatrudnienia, niż rozwiązywać rebusy zrodzone w wyobraźni jakiegoś byłego już, bo nieżyjącego Irlandczyka. Nie żebym nie miał dobrej woli. Pojechałem nawet do Dublina, ale niewiele mi to pomogło i skończyło się na kompensacyjnej lekturze pięknych i ludzkich Dublińczyków tak jak ich pan autor stworzył, w pubie nad wątłą tamtejszą rzeczułką. To samo tyczy się Życia. Instrukcji obsługi. Nie mam do tego głowy, a poza tym, jak ktoś się nazywa Perec, to lepiej by się nie wymandrzał, bo my znamy paru Pereców i kudy im do Paryża. To Życie takie jest grube, że chyba je wyniosę do pracy.
Wiele takich rzeczy jest ze mną stale i bezproduktywnie. Wszak stokroć więcej jest tych, których ze mną nie ma. W bogatym skarbcu wciąż nieprzeczytanych przeze mnie wielkich książek, lektur tak obowiązkowych, że ich nieznajomość stawia mnie w rzędzie tych doborowych dandysów i ekstrawagantów, którzy na wiele mogą sobie pozwolić, znalazła się Ameryka Kafki. Czytam ją teraz właśnie, nęcony wspomnieniem teatralnej realizacji sprzed lat 30, we wrocławskim Teatrze Polskim, dokąd nas zapędzili ze szkoły. No, cóż. Bywało lepiej z tym Kafką. Proces to jest coś! Wspaniała udręka dla czytelnika. A ta Ameryka? Nieprzekonujące. Irytujący, mało realistyczny bohater, kolejne wcielenie tego samego wciąż typka, którego znamy z innych powieści. Nie najgłębsze spostrzeżenia o Ameryce i w ogóle szkoda czasu. Kafka nie dokończył pisać, a ja nie dokończę czytać. Zawsze mówię, że Kafka to taki Schulz w krótkich spodenkach.
Z pewnością jednak dokończę czytać Złego Tyrmanda! Tym bardziej, że zostało mi tylko około stu stron. Oj, to też jest coś. Teraz widzę, skąd czerpie inspirację Krajewski. Pomysł, żeby pisać o gangsterskiej Warszawie A.D. 1954, wymazując prawie bez reszty całą komunę, był aktem założycielskim „realizmu zakneblowanego” – genialnej w swej prostocie odpowiedzi na polityczną opresję i cenzurę. Do tego ileż tam wynalazków! Te bajeczne nazwiska, te zabawy formalne z językiem reportażu i modernistycznej powieści! Wielka rzecz średniej klasy! Jaka szkoda, że tekst nie widział ręki dobrego redaktora. Jego pomoc mogłaby sprawić, że Zły stałby się arcydziełkiem polskiej literatury, tak jest dziś tylko dziełem kultowym. Dla mnie zresztą też. Moja wrodzona miłość do Warszawy nabrała nowych rumieńców, a Tyrmand na szczęście już dawno nie żyje i nie muszę patrzeć, jak głosuje na PiS.
Gdy mam już dość wyglancowanych warszawskich oprychów (tak po trzech, czterech stronach), sięgam sobie do Dzienników Pilcha. Michnik kazał czytać, to i czytam. Właściwie dopiero zaczynam. Bardzo go lubię. Taki kojący starszy pan po przejściach. Swoją drogą, jak go widzę, to oczy wybałuszam. Dokładnie to nie na niego (choć bardzo przystojny jest), lecz na młodą damę, a właściwie facetkę, z którą sobie tak do figury spaceruje po Stolarskiej i po Rynku. Odpowiada ona dość dokładnie rysopisowi Hawajki ze Złego, jeśli już czytaliście.
Sprawy robią się poważniejsze, gdy otwieram książkę Adama Lipszyca o Benjaminie: Sprawiedliwość na końcu języka. To już czwarta książka tego wściekłego chuderlawego erudyty, obecnie najwybitniejszego warszawskiego humanisty i filozofa poniżej czterdziestki. Mimo wszechobecnej zgrywy, miernoty i plebeizacji kultury umysłowej, postęp cywilizacyjny robi swoje. Tylu ludzi w naszej wolnej i bogatej Polsce ma czas i pieniądze na naukę, że tych kilku najwybitniejszych, odłowionych tak szeroką w porównaniu z czasami chlubnie i niechlubnie minionymi siecią, o klasę przewyższa owych panów profesorów z ziemiańskim bądź burżuazyjnym pochodzeniem i piękną polszczyzną. Ich szerokie na owe, a wąskie na nasze czasy horyzonty myślowe nie są nam już potrzebne. Tylko tej polszczyzny trochę szkoda. Ale, pal licho.
Jest tych książek jeszcze kilka, ale ile można pisać o nieprzeczytanych książkach! Dobranoc paniom.