Owsiaczyny czyli apostolat świeckości

Przez całe lata miałem alergię na WOŚP. Co za tandeta emocjonalna! Jednak od czasu, gdy Kościół zaszczycił Owsiaka swą świątobliwą nagonką zacząłem zmieniać zdanie. Owsiak, choć wcale tego nie chce, jest apostołem świeckości!

W tym roku po raz pierwszy w życiu wrzucę do puszki z serduszkiem kolorowy banknocik i wszystkich do tego namawiam! Z powodów może nietypowych, ale każdy powód jest dobry, żeby poprzeć mordowanie chorych, co nie?

Wiem, wiem, Orkiestra musi być apolityczna, a ja ją mieszam z polityką. To już prawie jak z błotem. Ale od tego nie ma ucieczki – duża działalność charytatywna jest polityką ipso facto. Polityczność WOŚP Jerzego Owsiaka polega na tym – i to mnie trochę zawsze wkurzało – że ta firma charytatywna była od początku ogromnie uprzywilejowana w stosunku do innych tego typu firm, co wyrażało się w nieporównanie większym dostępnie do mediów publicznych oraz oficjalnym poparciu wszelakich czynników państwowych. Stało się tak pewnie dzięki temu, że Owsiak wywodzi się mediów i miał kontakty, a w dodatku „robiąc w młodzieży” posiada też swój naturalny potencjał polityczny (nawet jeśli się od tego odżegnuje). I machnąłbym na to uprzywilejowanie ręką, gdyby nie to, że żadnej władzy nawet nie przyszło do głowy przez te 20 lat zastanowić się, że to może nie wypada. A nie przyszło, bo działa w ich głowach zasada „cel uświęca środki” oraz jej siostra „nikt nie śmie się przypieprzyć”. Tak, nikt spoza branży nie śmie podnieść kwestii nierównego traktowania prywatnych podmiotów organizujących zbiórki charytatywne przez władze publiczne i publiczne media. I nie podniósł. Podnosi kościół, broniąc interesów swojej firmy, czyli Caritas. Ale etyczna presja na tym się nie kończy, lecz dopiero zaczyna. Najbardziej złościło mnie w WOŚP to, że nie wolno być poza, a tym bardziej przeciw. Bo, co, na dzieci nie dasz? Nieuczestniczenie odczuwałem jako wykluczenie i naznaczenie. Od publicznej krytyki się powstrzymywałem, by nie ściągnąć na siebie gniewu i nie zostać oskarżonym o defetyzm i negatywne wpływanie na zbiórkę pieniędzy. Kto by chciał mieć dziecięce serduszka na sumieniu?

To wszystko mnie wkurzało i jak przychodził w styczniu The Day, zawsze starałem się być jak najdalej od tej wrzawy. Skoro nie chciałem dawać, to tego dnia ulica była dla mnie pełna wrogów czyhających na mnie z puszkami, a każdy kosz na śmieci kazał mi się tłumaczyć ze mego odstępstwa od narodowej wiary. Nie dajesz, nie dajesz? Żałujesz? A może masz jeszcze do tego dorobioną jakąś głupią ideologię? Byłem bez szans.

Tego dnia społeczeństwo wydawało mi się zawsze szczególnie brzydkie. Zatopione w samouwielbieniu, bezkrytycznie zachłystujące się tanimi wzruszeniami, wśród których roztkliwienie z powodu wspólnego działania dla pięknego celu walczyło od lepsze z zadowoleniem z siebie, wartym tyle, co moneta wrzucona do puszki. Zawsze się zastanawiałem, na kim sobie ci ludzie te pieniądze odbiją. Zaspokoiwszy potrzeby miłości własnej, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku jałmużny, nie będą już się oglądać na innych potrzebujących, nie rzucą grosika do czapki nędzarza. A ja wrzucam, i to często, i generalnie jestem po ich stronie w tej niewyartykułowanej rywalizacji. Poza tym zawsze byłem przekonany, że jako akcja na wpół państwowa, regularna i dająca pewien przewidywalny rezultat finansowy, z punktu widzenia budżetu służby zdrowia musi się jawić jako coroczny przychód, o który bardziej lub mniej świadomie minister finansów w planowaniu budżetu państwa może sobie pomniejszyć wydatki na służbę zdrowia. Innymi słowy, uważałem rezultaty ekonomiczne WOŚP za całkowicie niepoliczalne.

Dziś nie wycofuję się z tych zarzutów, lecz uważam je za mniej istotne. Dostrzegłem bowiem, dzięki łasce z nieba, objawiającej się w dziele Kościoła i tą drogą spływającą do głębi mej niegodnej duszy grzesznika, wielki dziejowy sens Owsiaczyn, czyli dorocznego święta WOŚP. Bo to jest święto. Może nie takie znów piękne, gdyż świętujemy ni mniej, ni więcej tylko naszą miłość własną jako narodu, ale jest to jedyne własne, suwerenne święto, jakie posiada naród polski! Każde inne jest kościelne lub państwowo-patriotyczne i odbywa się pod kuratelą rzymskich kapłanów. A to święto jest tylko nasze. Nie ma w nim ani skrawka miejsca dla dziękczynień, mszy, kadzidła i Jana Pawła. Tego dnia mamy wolne i jesteśmy sami w swoim „polskim domu”. Ta niedziela będzie dla nas!

Absurdalna, bo nie mająca żadnych szans powodzenia, nagonka kościelna na Jurka Owsiaka, trwająca już dobrych parę lat (od czasu sporu o Przystanek Woodstock), ale ostatnio nabierająca rozmiarów jakiejś obłędnej wścieklizny, uświadomiła mi, z jak poważną sprawą mamy tu do czynienia. Im się pewnie wydaje, że to chodzi o pieniądze, że jakiś łapserdak im się pcha ze swoją fałszywą tacą i rozbija święty monopol na niedzielne zbiórki i takie tam. Ale oni się mylą, jeśli tak myślą. To, co naprawdę budzi ich niepokój jest znacznie głębsze, niż instynkt terytorialny i zawiść. Bo ten co się tu wcina, to nie jest żaden konkurent. To naród sam znalazł sobie azyl, wysepkę na morzu wszechobecnego sacrum, zarządzanego niepodzielnie przez rzymskich kapłanów, siadł sobie na tej wysepce i ciszy się sobą. Jerzy Owsiak jest wodzirejem tego skandalicznego, nieprzewidzianego w doktrynie i samowolnego mięsopustu! Mistrz karnawału, apostoł obmierzłej świeckości! I teraz, gdy już to pojąłem, stałem się jednym w Was. Stałem się prawdziwym Polakiem, czyniącym to, co czynią wszyscy Polacy. A dziś prawdziwy Polak mówi figa księżom i mając w głębokim poważaniu ich nienawiść do Owsiaka, ich zaklęcia i przestrogi, wrzuca sobie pieniążek (a lepiej papierek) do puszeczki. Nasza-ć to taca, narodowa, nie rzymska! I niech tak będzie do końca świata i jeden dzień dłużej! Amen czyli siema!