Sokrates do muru przyparty

Po opublikowaniu w Gazecie Wyborczej artykułu „Sokrates na polskiej biesiadzie” otrzymałem wiele listów z komentarzami – od wielkich pochwał aż po wielkie przekleństwa. Piszą do mnie wybitni profesorowie, piszą i studenci. Dziękuję za ten odzew. Chciałbym jakoś syntetycznie do tego wszystkiego się odnieść, a właściwie tylko do zarzutów, bo pochwał nie będę powtarzał.

Celem mojego tekstu było nakreślenie historycznego i społecznego (klasowego) procesu, który doprowadził do osobliwej i ryzykownej sytuacji, w której znalazła się dzisiaj filozofia i wszelkie „pozaużytecznościowe” nauki humanistyczne oraz społeczne. Sytuacja ta nie jest wcale jeszcze dramatyczna pod względem instytucjonalnym i ekonomicznym, co zresztą słusznie wypomniał nam prof. Duch w niedawnym swym artykule w „Polityce”. Nie chodzi więc o to, że mamy za mało pieniędzy. Raczej już o to, że straciliśmy prestiż związany z uprawianiem nauk humanistycznych i filozofii, a szeregi akademików zasilają coraz większe kontyngenty osób proweniencji, powiedzmy, typowo demokratycznej. Elitarność nauki nie pozostaje już w równowadze z jej otwartością – po prostu tej elitarności już prawie nie ma. Zadeptaliśmy ją. Natomiast akademickie poczucie godności coraz częściej zastępuje zadufanie w sobie i kompleksy. Subtelną kulturę zaś wypiera wyrobnictwo. Zły pieniądz wypiera dobry. Wiadomo.

Zarzuca się mi jeremiadę, jałowe biadolenie. Cóż, taki styl. To tylko kwestia formy. Może się podobać lub nie. Generalnie nie lubię ckliwości ani egzaltacji. Tym razem jednak użyłem tonów wysokich, bo ironia w mówieniu o filozofii, podobnie jak umiarkowanie strasznie się już zużyły. I jakoś nic z tego nie wynikło. Żaden proces degradacji nie został powstrzymany. Na przykład proces negatywnej selekcji ani proces podszywania się miernego szkolniactwa i taniego przyczynkarstwa pod „historię filozofii”. Ani wiele innych. Ironia rozleniwia, a roztropność wszystko w gruncie rzeczy usprawiedliwia. Czasem histeria jest bardziej godna filozofa.

Zarzuca mi się niekonsekwencję. Piszę o winie filozofów (poniekąd niezawinionej, bo twierdzę, że do degradacji XIX-wiecznego projektu pt. „Filozofia” dojść musiało i tak), a jednocześnie każę im dumnie odrzucić oferowaną jałmużnę i protekcjonalne poklepywanie po plecach przez różnych rektorów i ministrów (generalnie nie mających pojęcia o co chodzi, lecz za to okrutnie pewnych siebie). Otóż jeśli poklepywani tak bez opamiętania mamy jeszcze zachować resztki dumy, musimy zdobyć się na prawdomówność. Odrzucić złudzenia i hipokryzję. Dlatego właśnie musiałem napisać tekst bolesny i katarktyczny. Niech no jednak ktoś spróbuje powiedzieć, że nieprawdziwy… Jakoś tego mi żaden oponent nie zarzucił.

Zarzuca się mi frustrację i urażone ambicje. Ależ sam o tym piszę. Więc o co chodzi? Nie wolno już człowiekowi powiedzieć, że czuje się sfrustrowany? Co do ambicji to zresztą niezupełnie prawda. Trudno powiedzieć, aby los odmówił mi spełnienia formalnych ambicji zawodowych. Zawsze jednak chciałoby się więcej realnej treści i więcej realnych osiągnięć. Ale próżnym filozofom i tak nigdy dość osiągnięć oraz uznania. Więc i ja mam swoje niezaspokojone aspiracje. Zresztą może jeszcze je zaspokoję. Wszak wciąż piszę kolejne książki…

Ktoś twierdzi, że przypuściłem atak na polską filozofię. Czy jestem żmiją wyhodowaną na słodkim łonie polskiej filozofii? Niewdzięcznikiem? Nie histeryzujmy. Napisałem, jak jest, a prawdomówność tylko bardzo rzadko w dłuższej perspektywie okazuje się szkodliwa. Czy jakiś profesor prawa albo medycyny zdobył się na otwartą krytykę swego środowiska? A przydałaby się, oj, przydała. Co do wdzięczności, to jestem bardzo wdzięczny kilkunastu osobom (żyjącym bądź nie), które w mojej karierze akademickiej były mi życzliwe, natomiast kilkunastu innym, które mnie tępiły, dawno już wybaczyłem. Każdy zainteresowany wie, czy o nim tu mówię. Zresztą fakt, że ktoś był mi życzliwy nie przesądza o tym, że nie wolno mi mówić krytycznie o środowisku filozoficznym. Oceniam je en masse jako rozpadające się i wiem, co mówię. Nie znaczy to jednak, że nie mamy w Polsce wielu świetnych filozofów. Mamy. Jesteśmy jednym z silnych filozoficznie krajów i jestem z tego dumny. Nie stoi to wszakże w sprzeczności z mizerią polskiej filozofii w aspektach społecznych i instytucjonalnych. Nie inaczej jest wszakże i w innych krajach, z bardzo nielicznymi wyjątkami.

Ktoś pisze, że nie przedstawiam programu naprawczego. Otóż nie o tym był tekst, jak zreformować humanistykę i filozofią, tylko o kulturowym podłożu ich kryzysu. Jeśli zaś by kto pytał, co można zrobić tu i teraz, to mówię o tym od wielu lat. Wyrzucić miernoty, wariatów i dekowników, a w to miejsce pozatrudniać najlepszych młodych doktorów, dla których od lat nie ma etatów. Jak to zrobić? Po pierwsze odwaga, a po drugie rzetelne konkursy na stanowiska uczelniane! Praktyka zatrudniania w swoich katedrach wypromowanych przez siebie doktorów, na podstawie całkowicie fikcyjnego konkursu, jest dla uniwersytetów po prostu zabójcza.

Prof. Jan Woleński ma do mnie wielki żal, że posłużyłem się jego nazwiskiem w celu uwierzytelnienia poglądów i opinii, które on całkowicie odrzuca. Absolutnie nie było to moim zamiarem. Ani mi to do głowy przyszło. Po prostu chciałem ubarwić tekst ciekawą anegdotą. Ale skoro sprawiłem mu przykrość, to i mnie jest przykro. Przepraszam.

No, czekam na kolejne soboty, by dowiedzieć się, co też Koledzy i Koleżanki mają w naszych wspólnych sprawach do powiedzenia. Mój artykuł otwiera bowiem cały ich cykl. Nie zabraknie miejsca na prostowanie tego, com złośliwie powykrzywiał.

*

PS. Zanim ktoś napisze, że porównuję się (w tytule) z Sokratesem, niech może się zastanowi, czy na pewno ma dość poczucia humoru i dystansu.