My, Europejczycy
Za miesiąc, my, Europejczycy, zdecydujemy, czy chcemy iść na prawo, czy chcemy iść na lewo. Wyścig wyborczy do Parlamentu Europejskiego jest wyrównany i naprawdę nie wiadomo, kto będzie miał w PE większość. Tym samym nie wiemy, kto będzie Przewodniczącym Komisji Europejskiej i jakie stronnictwa polityczne reprezentować będą nowi komisarze. A są to rozstrzygnięcia o wiele bardziej istotne, niż „ups and downs” głównych partii w wyborach do parlamentów krajowych. Albo idziemy dalej z tą Europą, albo zatrzymujemy proces integracji. Taka jest stawka. Albo obywatelstwo europejskie będzie abstrakcyjnym dodatkiem do naszych narodowych praw obywatelskich, albo ich prawdziwym, odczuwalnym na co dzień wzmocnieniem. Albo Europa wejdzie do polityki i gospodarki światowej jako jednolity podmiot, mający swoją walutę, własne źródła dochodu, bank, obligacje, dyplomację, siły zbrojne, system transportowy i energetyczny, albo pozostanie nieco bardziej rozbudowaną „strefą wolnego handlu”. Rozpoczęta po II wojnie światowej wielka budowla nie ma jeszcze dachu. Od wyborów 25 maja zależy, czy ten dach powstanie w ciągu następnych pięciu lat, czy też lejąca się nam na głowy woda sprawi, że odechce się nam mieszkania we wspólnym domu. Dlatego te wybory mają znaczenie krytyczne. Szkoda, że większość mieszkańców Polski w ogóle nie zdaje sobie z tego sprawy.
Koalicja Europa Plus Twój Ruch, z której startuję w nadchodzących wyborach, należy do najbardziej prointegracyjnych, proeuropejskich formacji w całej Unii. Nie chcemy superpaństwa, lecz chcemy silnej Europy, która każdemu obywatelowi da niezawodne wsparcie dla jego podstawowych praw, a każdemu z państw narodowych taką siłę polityczną i ekonomiczną, o jakiej nie mogłoby nawet marzyć, działając w pojedynkę. Chcemy Unii Europejskiej jako wspólnej ojczyzny i potęgi politycznej, gwarantującej każdemu z osobna, ale także każdej wspólnocie obywatelskiej i terytorialnej, że jej prawa do samostanowienia i swobodnej aktywności nie będą naruszane z powodu dominacji paternalistycznej władzy partyjnej czy nacjonalistycznej. Chcemy Europy chroniącej wolność, równość i różnorodność przed zakusami władzy autorytarnej, paternalistycznej i egoistycznej. Silna Unia to nie żaden przytłaczający nas wszystkich moloch, lecz wspólna przestrzeń wolności i zabezpieczenie praw każdego obywatela przed superpaństwem, jakim często bywa rząd narodowy. Inaczej mówiąc, obywatelstwo wspólnej Europy to obywatelska polisa ubezpieczeniowa dla każdego z nas – dziś często bezbronnego w konfrontacji z partyjniactwem, lobbystycznym partykularyzmem i biurokracją panoszącymi się w większości państw. Oczywiście, wady krajowych systemów politycznych przenoszą się poniekąd również na Unię, ale filtr polityczny i proceduralny przepuszcza do Brukseli i Strasbourga kadry znacznie lepsze niż te, przeciętnie biorąc, pracujące w urzędach i parlamentach któregokolwiek z krajów członkowskich. Za dużo prawa tworzy Bruksela? Ależ tak – wszelako czyż choroba nadprodukcji prawnej nie dotyka jej w takim stopniu, jak Warszawy? Zdarzają się buble prawne i absurdalne regulacje? Ależ tak, lecz o ileż rzadziej, niż w Budapeszcie, Bukareszcie czy Rzymie. Czy cała ta Unia nie za dużo kosztuje? Nie! Administracja Unii Europejskiej kosztuje z grubsza tyle, co administracja Londynu albo Paryża.
Unia ma za sobą trudne lata kryzysu. Jest dziś na rozdrożu. Szarpią nią populiści, faszyści i wszelkiej maści kunktatorzy, którym marzy się unia podwórkowa – coś w rodzaju spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, jakie tworzą między sobą państwa na różnych kontynentach, celem osiągania wspólnych korzyści z wymiany handlowej i osobowej. Taka unia nie będzie istniała w polityce i gospodarce światowej jako rozpoznawalny autonomiczny podmiot o sile porównywalnej z USA i Chinami. Bez wspólnego banku i budżetu opartego na własnych dochodach Unii z opodatkowania transakcji finansowych bądź CIT, bez wspólnej dyplomacji i wspólnej obrony, bez obywatelskiej wspólnoty Europejczyków, mających w Unii oparcie dla swych praw i dla swej różnorodności, nasz kontynent powoli zamieniać się będzie w skansen kulturowy. Będziemy sobie w nim mieszkać, w swoich staromodnych i coraz bardziej odklejonych od realiów globalnej kultury i polityki, na wpół amatorsko zarządzanych państwach terytorialno-narodowych, śniąc sen o starych dobrych czasach, gdy Europa nadawała ton. A ja bym chciał, żeby nadal ta nasza Europa nadawała ton, choć jej udział w ludności świata i w produkcji kilkukrotnie zmalał od czasów II wojny światowej, kiedy to rozpoczął się proces integracji. Pomyślmy co by wszak było, gdyby wielcy wizjonerzy wspólnej obywatelskiej Europy pokoju, wolności i równości, nie dopięli swego? No, z pewnością Polska nie byłaby dziś „na Zachodzie”, a „Zachód” jako kategoria polityczna i kulturowa w ogóle by już zapewne nie istniał.
Europa to projekt demokratów – ludzi myślących szerzej, niż tylko w wąskim horyzoncie „interesu narodowego”, a więc materialnych korzyści swoich krajów, ulg, przywilejów i udziałów w poszczególnych budżetach. To projekt stworzony przez ludzi, którzy w imię wielkich wartości i mając wizję przyszłości odległej nawet o sto lat, gotowi są dziś tracić, żeby zyskać – wespół z innymi – pojutrze. To projekt liberalny, nastawiony na obronę wolności, równości, a także różnorodności i odrębności kulturowych Europejczyków, nawet kosztem partyjnej władzy narodowych państw, skłonnej do kontrolowania i glajszachtowania wszystkiego o wiele bardziej, niż „eurokraci”. I właśnie tego nie może przeboleć prawica. Jej żądza władzy każe jej szukać dla siebie jakiejś prerogatywy w tym, że jest „u siebie”, swojska i narodowa, a nie „brukselska”. Otóż tak jak władza warszawska chroni nas przed swojskim autorytaryzmem krakowskich rajców, tak władza brukselska broni nas przed warszawskimi nacjonalistami, którzy wyobrażają sobie, że ich władza jest lepsza i lepiej legitymizowana, bo „jest tutejsza”. Nie. Władza brukselska jest tak samo nasza, tylko trochę bardziej profesjonalna i sprawniejsza, niż ta w Warszawie. Tylko idźmy i sami sobie ją wybierzmy. 25 maja.