Uczciwe konkursy na uczelniach?

Pani dr Miłosława Stępień skarży Wydział Anglistyki UAM, który odmówił jej wglądu do protokołu komisji konkursu na stanowisko adiunkta, w którym bez powodzenia wzięła udział.

Muszę Panią Doktor zmartwić. W tym protokole nie będzie nic ciekawego. Ot, po prostu lakoniczne dwa zdania i wynik głosowania. A jednak to dobrze, że Pani walczy, bo konkursy na polskich uczelniach wciąż w zdecydowanej większości są „ustawiane”.

I trzeba to zmienić, choć akurat ustawa o informacji publicznej nie jest dobrym do tego narzędziem. Dlaczego? Dlatego, że procedura konkursowa nie może zamienić się w stosowanie algorytmu (na przykład wyliczającego punkty za publikacje) do poszczególnych kandydatów, i to pod ich skrupulatnym nadzorem.

Jawność jest wielką wartością życia publicznego, ale tylko do pewnych granic. Profesorowie mają pełne prawo do tego, by w sposób swobodny, bez obawy, że będą musieli się tłumaczyć, wypowiadać swoje opinie na temat kandydatów. Dyskrecja obrad i swoboda wyrażania opinii, w tym również bardzo subiektywnych, jest dość elementarnym prawem ciał kolegialnych. Jest to wręcz derywat ogólnych praw człowieka.

Dla zrównoważenia tego „prawa do bycia wolnym człowiekiem nawet w pracy” wprowadza się jawność dokumentów publicznych. Dokumentów, lecz nie każdego nagrania i każdego papierka, który powstał w przestrzeni instytucjonalnej. Z tego rodzaju nadinterpretacją prawa do informacji publicznej stykam się niemal na co dzień. To niebezpieczny totalizm, krępujący wolność sądzenia i działania, wzmagający lęk i oportunizm w przestrzeni publicznej. Kucharz zdaje sprawę z tego, co ugotował, ale w kuchni musi czuć się swobodnie.

Konkursy na uczelniach są ustawiane, bo utarło się, że każdy szef zakładu czy katedry może sobie zatrudnić, kogo chce. To niemądre, bo zwykle zatrudnia swoich doktorów, których sam wypromował. Bywa, że jest to niesprawiedliwe. Ludzie tak już przywykli do fikcyjnych konkursów, że najczęściej na dane stanowisko zgłasza się tylko jeden kandydat – „ten, co trzeba”.

Wiem bardzo dobrze, z autopsji, jak to jest przegrać w konkursie z kimś ewidentnie słabszym. Gorycz i poczucie niesprawiedliwości. Bardzo bym chciał, żeby to się zmieniło. Żeby konkursy z zasady odbywały się wtedy, gdy jest więcej niż jeden kandydat, a decyzje zapadały naprawdę kolektywnie, a nie tylko kolektywnie na niby. Na szczęście kultura akademicka ewoluuje i powoli przyjmują się wzorce zachodnie. Coraz częściej konkursy są realne, jakkolwiek zdanie szefa zakładu znaczy – i powinno znaczyć – najwięcej. W końcu to on bierze człowieka do swojego zespołu.

Największą przeszkodą w reformie konkursów jest systemowa fikcja związana z awansowaniem pracownika. Żeby młody doktor z danej uczelni mógł po dwóch latach od doktoratu przejść ze stanowiska asystenta na stanowisko adiunkta albo młody doktor habilitowany awansować z adiunkta na profesora nadzwyczajnego, trzeba urządzić dla tej osoby konkurs. W zasadzie jest on fikcją – jest to po prostu niezbędna formalność, aby móc dać człowiekowi awans, który mu się należy.

A co się dzieje, gdy o takim konkursie dowie się ktoś lepszy od naszego awansującego kolegi? Mamy przyjąć tego z zewnątrz, a naszego wyrzucić? Miałby zostać ukarany za to, że się wyhabilitował? Nie ma idealnego rozwiązania. Trzeba by jednak pomyśleć o „bezkonkursowych” awansach, bo fikcja zawsze psuje instytucje (i nie tylko).

Życzę Pani powodzenia. Proszę się nie zrażać i nadal starać o posadę. Nie jest prawdą, że obecny rozgłos zraził do Pani profesorów i utrudni Pani karierę. Bardzo w to wątpię. Kogoś może zraził, a kogoś innego wręcz przeciwnie.

Zresztą to jest sprawa drugorzędna. Istotne są kontakty. I dobrze – byleby „kontakty” nie znaczyły „układy”. Choć granica między jednym i drugim jest dość zatarta.