Kampania pogardy

Słucham i oglądam wystąpienia wyborcze kandydatów na prezydenta w liczbie jedenastu. Niemal wszystkie oparte są na schemacie populistycznym, czyli przeciwstawiającym dobry lud (tj. „nas” albo „społeczeństwo”) złemu państwu („im”, „systemowi”).

Bije z nich miałkość, ubóstwo intelektualne, a przede wszystkim brak jakiejkolwiek kultury państwowej. Z wyjątkiem Komorowskiego i Palikota wszyscy sadzą drętwe, puste dyrdymały, pozbawione jakiejkolwiek treści konstytucyjnej i prawnej w ogólności, bo o państwotwórczej postawie, godnej pretendenta do roli głowy państwa, szkoda gadać.

Brakuje nawet zwykłego obycia, kultury słowa (tu wyjątkiem jest, niestety, obok wyżej wymienionych, szaleniec Braun), czegokolwiek, co mogłoby wyrastać ponad standardy polskiego grilla z karkówką i piwem. Jeden pajac jak pijany płota uczepił się absurdalnej idei, że okręgi jednomandatowe odmienią demokrację (kiedyś krzyczał, jak straszną szkodę czyni nam UE, a zwłaszcza już Lubelszczyźnie), druga mądrala z miną początkującej nauczycielki gimnazjalnej oświeca nas, że prezydent ma prawo weta i inicjatywę ustawodawczą, z czego zamierza korzystać. Następny oszołom będzie przywracał normalność, znosząc demokrację i intronizując Chrystusa na króla Polski. Niezrównoważony psychicznie starszy człowiek zaleca strzelanie do strajkujących górników, a wszystkich oprócz siebie nazywa złodziejami.

No ale każdy z nich bodajże jest przy tym święty, kocha tradycję i rodzinę, a na skinienie biskupa albo Rydzyka pobiegnie na czworaka, merdając doczepionym ogonem.

Nie wiem już, co bardziej mnie poraża: nędza intelektualna kandydatów czy pogarda dla społeczeństwa, którą na każdym kroku objawiają domorośli „piarowcy”, wynajmowani przez sztaby i tłukący kandydatom do głów, że wyborca to idiota i trzeba go tak właśnie traktować. Jestem tym oburzony i zażenowany.

Sposób, w jaki odzywają się do nas ci ludzie, nie tylko urąga naszej inteligencji, lecz po porostu nas obraża. A partie polityczne – niezdolne do znalezienia kandydatów chociaż odrobinę wyrastających wiedzą, obyciem i dorobkiem publicznym ponad aparatczykowską przeciętną, a nawet wprost kpiące sobie z nas – pokazują całą swoją nędzę. Czym większa zaś jest ta ich nędza, tym więcej kłamliwego pseudoantyestablishmentowego bełkotu, którego cały sens zawiera się w „złodzieje won, tera, k…, ja!”.

Jednak całej tej nędzy winni jesteśmy my wszyscy, bo kultura partyjna jest tylko odbiciem ogólnej kultury politycznej społeczeństwa. Ta zaś jest na poziomie prostackiego opluwania własnego państwa, co wciąż uchodzi za cnotę, nawet wśród ludzi wykształconych. Na nic szkoła, na nic lekcje WOS. Rycząca wygolona dzicz, pijackie hordy i sklęte prostactwo wciąż mają liczebną przewagę nad ludźmi kulturalnymi i choć trochę wykształconymi. I to się niestety od czasów komuny nie zmieniło.

Polska demokracja jest płytsza, niż można by sądzić, czytając inteligencką prasę. Niestety, naród polski jeszcze nie w pełni ukształtował się jako naród polityczny. Pomimo wielu już lat niepodległości wciąż konsoliduje się nie wokół swego państwa, lecz przeciw państwowości i instytucjom. Warcholstwo i pogarda dla świeckiej władzy (bo już nie kościelnej – tej bać się i szanować na wszelki wypadek trzeba) uchodzi do dziś jeszcze za przejaw osobistej autonomii i zbiorowej podmiotowości. Więzi między społeczeństwem a państwem są słabe i problematyczne. Duma narodowa sublimuje w sferę symboliczną (abstrakcyjna „ojczyzna”) i religijną, dokarmiając się pogardą dla realnego państwa. Urzędnik, pracujący dla państwa „za nasze pieniądze” (co za idiotyzm!), to pasożyt, jeśli nie złodziej.

A polityk? Szkoda słów. Pycha nacjonalistyczna, połączona z nienawiścią do rządu, który ośmieliłby się mówić innym językiem niż język prostacko-łzawego bądź buńczuczno-szczeniackiego nacjonalizmu, uchodzi dziś za patriotyzm. Czym więcej flag i orłów, przetykanych krzyżami, tym więcej nienawiści, przemocy, niszczenia publicznego mienia i anarchii.

Dla „starych” narodów politycznych, praktykujących demokrację od stu kilkudziesięciu lat, jest czymś niepojętym, że można w środku Europy budować poparcie na antypaństwowym populizmie i nienawiści do każdego prezydenta i premiera, który nie nazywa się Kaczyński. Pisowsko-kościelny syndykat z pomocą biurokratów-oportunistów wyżarł ludziom serca i mózgi, zamieniając je w pojemniki na pychę, wulgarne mity, nienawiść i tak ukochane przez niepewne jeszcze siebie narody wieczne poczucie krzywdy i niezrozumienia.

Wiedzą to doskonale polityczni gangsterzy oraz kandydaci, na wyprzódki błaznujący przed nami z tymi swoimi żałosnych niby-rewolucyjnymi pohukiwaniami. Gdybyż jeszcze był w tym jakiś cień szacunku dla urzędu prezydenta, skromność człowieka pragnącego wnieść jakiś tam wkład do doskonalenia tego potwornie złożonego mechanizmu, którym jest państwo. Jakieś poczucie, że za władzą stoi wiedza i ciężka praca tysięcy specjalistów. Jakaś elementarna odpowiedzialność za słowa.

Ale gdzieżby tam! Ignorancja i zarozumialstwo nie pozwalają tym ludziom wykrzesać z siebie nawet zalążkowej refleksji nad własnymi (nie)kompetencjami z jednej strony, a powagą całej państwowej substancji prawno-instytucjonalnej z drugiej.

Czasem marzy mi się, żeby kandydować na prezydenta – tylko po to, by mieć okazję mówić o konstytucji, o tym, co może, a czego nie może prezydent, jaka jest jego rola w państwie, czym jest rząd, czym jest państwo i jego prawo. Kim jest obywatel, wyborca czy podatnik. Co to jest sprawiedliwość społeczna, wolność, równość, demokracja. Po prostu – takie telewizyjne lekcje WOS – bez żadnych ideologicznych barw, jak w szkole. Dostałbym dwa procent, ale za to jakiś debil albo cham dostałby dwa procent mniej.

Szkoda, że prezydent Komorowski prowadzi mdłą kampanię i traci okazję, żeby opowiedzieć ludziom o tym, na czym naprawdę polega jego praca i dlaczego prezydent nie jest w stanie sprawić, żeby nam wszystkim zaraz się poprawiło. Może nadrobi w drugiej turze…