Był Sierpień, jest PiS

35 lat temu Polska była pępkiem świata. Wszyscy czuliśmy, że tu, na naszych oczach (w moim przypadku – trzynastoletniego dzieciaka), dzieje się jakaś rzecz wielka. Nastroje były euforyczne i podniosłe. Takie chwile zdarzają się w każdym narodzie raz na kilka dziesięcioleci. Nam zdarzyło się wtedy, a potem, choć może z nieco mniejszą emfazą, jeszcze raz w roku 1989, który był w oczywisty sposób następstwem Sierpnia.

Z perspektywy lat porozumienia gdańskie i następujący po nich kilkunastomiesięczny „karnawał Solidarności” jawią się zupełnie inaczej niż wówczas. Wtedy wydawało się, że „naród zwyciężył z komuną” i „wywalczył wolność”. Dziś rozumiemy, że stało się raczej coś innego: konflikt społeczny znalazł pozytywne rozwiązanie, dzięki czemu uchylone zostały drzwi ku demokracji.

Jak to zwykle bywa, również Sierpień został zakłamany przez propagandę i fałszywie zapamiętany. Jedni widzą w nim wielki zryw narodowy i katolicki. Inni protest robotniczy, do którego przyłączyły się inteligenckie elity demokratyczne, nadając mu wyraźne oblicze wolnościowe. Jedno i drugie jest prawdą, a zakłamanie polega na mitologizacji kategorii „jedności”, która bynajmniej nie należy do naczelnych wartości wolnego świata i bynajmniej nie była dominantą Sierpnia. Istota rzeczy mieści się w słowie „porozumienie”, a nie „jedność”.

Zakłamany obraz Sierpnia jest „jednościowy” i jednostronny – albo zbyt silnie akcentujący (aprobatywnie bądź nie) czynnik nacjonalistyczny i religijny, albo zbyt silnie akcentujący (aprobatywnie lub nie) jeden z elementów: socjalne podłoże strajków lub postulaty wolnościowe jako napęd wielkiego ruchu Solidarności. Tymczasem wszystkie te czynniki zostały jakoś ze sobą zgrane, jakkolwiek na dłuższą metę były nie do utrzymania w harmonii. Nie da się przecież połączyć narodowego katolicyzmu z demokratyzmem.

Tym jednakże, co najskuteczniej wyparliśmy z naszej zbiorowej pamięci, jest po prostu konflikt. Do Solidarności zapisała się połowa pracujących Polaków. Druga połowa pozostała neutralna bądź niechętna. Siły Solidarności i PZPR były wyrównane, a ta ostatnia, choć w tak wielkich tarapatach, wciąż miała poparcie, którego skala w demokracji byłaby szczytem marzeń polityków. Bo to już tak jest, że największe poparcie ludu mają rządy umiarkowanie autorytarne, odwołujące się do retoryki socjalnej i nacjonalistycznej, lecz niestosujące masowego terroru. Takim zaś rządem była polska „komuna”.

Jej propaganda składała się z elementów socjaldemokracji, konserwatyzmu obyczajowego (mało kto dziś pamięta, że Gomułka i Gierek mówili z grubsza to samo co biskupi – o rodzinie, o narodzie, o pracy, o wychowywaniu dzieci „w duchu” itp.) oraz nacjonalizmu i ksenofobii. To się podobało i było prawie powszechnie akceptowane. Tym samym językiem mówi dzisiaj PiS, będące partią kontynuacji PRL, imitującą mentalność PZPR, z jej autorytaryzmem, socjalizmem, nacjonalizmem, kompleksami i konserwatyzmem. Oczywiście PZPR nie korzyła się tak jawnie przed Kościołem (robiła to dyskretniej) i nie mogła zbyt akcentować tematyki suwerenności (występowała ona w kontekście niemieckim, lecz, z oczywistych względów, nie w kluczowym wszak kontekście rosyjskim), niemniej jednak mentalność i wizja sprawowania władzy była w obu przypadkach ta sama.

Czy to dziwne, że naród od początku swego „projektu narodowego”, który u nas akurat przypadł na czas rozbiorów, karmiony religijnie ufryzowanym nacjonalizmem, do którego z dobie rewolucji 1905 i później dołączyły się hasła postępowe i socjalne, w ostatecznym rozrachunku, zrósł się z polityczną retoryką socjal-konserwatywą i katolicką? Taki był duch PRL i taka jest również polska pisowska, która dzisiaj bierze górę nad liberalno-konserwatywnym drobnomieszczaństwem.

Sierpień był wielki, bo niósł nadzieję i zgodę tam, gdzie równie dobrze mogły pojawić się krew i rozpacz. Nie wyznaczył jednakże żadnego nowego kierunku duchowego, nie zastąpił rewolucji wolnościowych, które przeżył Zachód. Dlatego spadkobiercami Solidarności są ludzie pokroju Kaczyńskiego i Dudy, a nie Kuronia i Modzelewskiego. A w świadomości Polaków bohaterami „polskiej wolności” będą Wojtyła i Popiełuszko, a nie Kuroń, Michnik i inni tam „doradcy”. A ciąg wydarzeń, który zna i rozumie inteligencja: 1956-1968-1970-1976-1980-1989, jest masom zupełnie nieznany, w przeciwieństwie do hagiografii z Wojtyłą i Popiełuszką w rolach głównych oraz Wałęsą jako (lepszym bądź gorszym) statystą.

Tak to już jest, że w długiej perspektywie ciągłość zwycięża nad rewolucją. Rewolucją były wolne wybory, wolność słowa i inne swobody konstytucyjne. Ale tej rewolucji masa nie widzi i niewiele ona dla niej znaczy w porównaniu ze sprawami materialnymi oraz patriotycznymi emocjami. Ciągłość zaś to ciągłość mentalna i ideologiczna. Idzie ona od endecji i sanacji, poprzez partyjnych nacjonalistów z obozu Gomułki, Wyszyńskiego i prawicową opozycję lat 70. i 80., by dzisiaj sięgać braci Kaczyńskich i Dudy. Ta ciągłość jest siłą tych ostatnich. A naszą siłą jest upływ czasu. Bo nacjonalistyczne miraże i autorytarne ambicje z biegiem dziesięcioleci stają się czymś coraz śmieszniejszym i bezsilnym. Ale na razie, cóż, do wygrania wyborów pewnie starczy.