Moralność Morawieckiego

Kornel Morawicki był przez lata kolegą z pracy mojej mamy. Oboje wykładali matematykę na Politechnice Wrocławskiej. Gdy w stanie wojennym poszedł się ukrywać, SB wezwało mamę pytać, czy aby nie wie, gdzie. Nie wiedziała, ale notatkę sporządzono zapewne sążnistą, bo gdy po latach niejaki Wildstein w czekistowskim szale ujawnił swoją listę rzekomych współpracowników SB, to mama się na niej znalazła. Dziś już mało kto pamięta ten wybryk, lecz wówczas, w 2005 roku, pomówionym o współpracę z SB nie było do śmiechu… Ów haniebny produkt dzikiej lustracji i świadectwo pychy samozwańczych sędziów historii wisi sobie nadal w internecie: tutaj.

Z tych powodów nazwisko Kornela Morawieckiego, radykalnego działacza antykomunistycznego, zawsze budziło we mnie rezonans emocjonalny. Choć tak bardzo odległy światopoglądowo, pan Morawiecki wydawał mi się zawsze jakoś bliski i godny szacunku. Z trudem przełknąłem jego decyzję o starcie w wyborach parlamentarnych z komitetu, z którego startowali, i to skutecznie, wielbiciele „rózeg liktorskich” (fasces ­– od nich swa nazwę bierze faszyzm), wielkiej Polski katolickiej i „zakazu pedałowania”.

Marne sobie wystawił świadectwo, ale czegóż się nie robi, żeby wejść do Sejmu. Zdzierżyłem. Potem było „odkrycie Morawieckiego” w roli marszałka seniora, z powodu jego patetycznego, acz z trudem wykrztuszonego przemówienia na rozpoczęcie obecnej kadencji Sejmu. Z powodu prawicowego patosu zmieszanego z populistyczną demagogią (w Polsce panuje bezprawie itp.) przemówienie wywołało ogólnoprawicowy entuzjazm. Widać było, że Kukiz’15 to jednak przybudówka PiS, a ci, co „nie ulegali straszeniu Kaczyńskim”, znaleźli potwierdzenie swoich iluzji. Wszyscy byli szczęśliwi.

Tak czy inaczej było jeszcze fajnie, a dla mnie Morawiecki nadal był postacią, jakąś jednak postacią. Do tego cała ta historia z jego synem, który stał się nowym pupilem Kaczyńskiego i nadzieją, że obok szalejącej nomenklaturowej destrukcji na jakimś poziomie państwo będzie jednak funkcjonować. Fascynująca para!

Jednak w listopadzie Morawiecki przeszedł samego siebie. Oświadczył, że prawo „zaburzające dobro narodu” nie musi być przestrzegane. W arsenale populistycznej frazeologii służącej niszczeniu państwa prawa i deptaniu praw obywatelskich ten greps, znany od stuleci, należy do najbardziej złowrogich. Jakże ktoś wykształcony, mający ambicje być demokratycznym politykiem, może nie wiedzieć, że wytacza ulubiony argument wszelkiej maści faszystów i komunistów? Od tego dnia Kornel Morawiecki stał się dla mnie wielkim rozczarowaniem.

Dziś jednak stał się postacią tragiczną. Nie tylko dlatego, że dopuścił się przestępstwa polegającego na zleceniu koleżance głosowania w jego imieniu, nie tylko dlatego, że (jak sam przyznał) nie wie, że jest to przestępstwo, lecz przede wszystkim dlatego, że ośmielił się powiedzieć: „Uważam, że jeśli kogoś poprosiłem, to jest wszystko moralnie w porządku”. To zaiste niesłychane – moralnie w porządku! Cóż, skoro „dobro narodu”, znane Morawieckiemu, stoi ponad prawem, to i sam Morawiecki może sobie tam stać. Przecież to logiczne.

Nie napisałbym tego świadectwa niemoralności, gdyby Kornel Morawiecki nie sprowokował mnie, wystawiając sobie samemu świadectwo moralności i gdyby nie chodził od paru miesięcy w glorii czcigodnego starca, nieomalże mędrca. Doprawdy, cóż za bezwstyd! Zamiast przeprosić, pokajać się, pyszni się jeszcze swoją postawą. Żenada. Nie wiem, jak z etosem posła, ale na pewno nie jest to zachowanie godne emerytowanego adiunkta Politechniki Wrocławskiej.