W USA mamy przerąbane

„Polska i Węgry – kraje, które nie byłyby dziś wolne, gdyby nie Stany Zjednoczone, prowadzące długotrwałą zimną wojnę – teraz uznały, że z demokracją jest za dużo kłopotów, wobec czego chcą przywództwa w stylu Putina. Dajcie mi dyktatorską władzę i trzymajcie cudzoziemców z dala on nas. Brzmi znajomo?”. To słowa Billa Clintona, wypowiedziane w piątek, 13 maja, podczas konwencji wyborczej Hilary Clinton.

Odnoszą się one do Trumpa: to taki sam dyktator i ksenofob jak Orbán i Kaczyński. Muszę powiedzieć, że jestem wstrząśnięty. Nie zdawałem sobie sprawy, że to poszło już tak daleko. Clinton, były prezydent, co do zasady musi przestrzegać reguł dyplomatycznej poprawności. Jak widać, reputacja Polski i Węgier upadła już w USA tak nisko, że można publicznie mówić o dyktaturze w tych krajach, a opinii publicznej nowe oblicze Polski jest już znane. Bill Clinton zdawał się po prostu przypominać coś, co słuchacze dobrze już wiedzą i znają. Do czego to doszło! Ex-prezydent USA straszy Amerykanów Trumpem jako drugim Kaczyńskim!

Nie, to nie jest błahe zdarzenie. Bill Clinton nie powiedziałby tego, co powiedział, gdyby tak nie myślał i gdyby tak nie myślała jego żona, która najpewniej będzie za pół roku prezydentem Stanów Zjednoczonych. Mało jest rzeczy, które tak zniechęcają i obrzydzają jednych drugim, jak niewdzięczność. A właśnie niewdzięczność zarzuca nam dziś słowami Billa Clintona Ameryka. Jeśli przyszły prezydent USA będzie nas uważał za niewdzięczników, którzy zawiedli świat, lekceważąc demokrację, to marny nasz los.

Nasz protektor, do którego lubimy się odwoływać ponad burzami Atlantyku, gdy mają nas już dość w Europie, właśnie się od nas odwraca. Prezydent Hilary Clinton nie będzie z nami rozmawiać. Za to prezydent Trump bardzo chętnie porozmawia z Putinem i wycofa te parę amerykańskich zabawek, które udało się z takim wysiłkiem do Polski ściągnąć. Nie będzie już tarcz ani radosnych manewrów NATO na wschodniej flance ani szczytów w Warszawie…

Zdaje się, że zostaliśmy sami. Wysiłek ćwierćwiecza porządnej i konsekwentnej polskiej polityki zagranicznej został zniweczony. Nawet gdy zostanie w Polsce przywrócony obliczalny rząd, a ministrem obrony narodowej znów będzie człowiek spokojny i zrównoważony, w doktrynie amerykańskiej będzie jeszcze przez wiele lat tkwił „zapis na Polskę”, mówiący, że jest to kraj niestabilny i podatny na kryzysy demokracji. Taka diagnoza czyni z Polski już nie członka transatlantyckiej wspólnoty Zachodu (i tak coraz słabszej), lecz jedynie marchię, czyli terytorium pośrednie, przygraniczne.

Z absurdalnych, kompletnie nieistotnych powodów zdewastowaliśmy swoje stosunki z Rosją. Oficjalna Moskwa mówi o nas z pogardą, a wręcz nienawiścią. Rozmów na wysokim szczeblu nie było od lat. To niebezpieczne i idiotyczne. Nie mogę pojąć, jak to jest możliwe, że Polska nie potrafi ułożyć sobie na elementarnym poziomie stosunków z jedynym państwem, które jest dla niej naprawdę groźne. Aż mi ciarki po plecach idą, gdy pomyślę, jak sobie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa rosyjska agentura hula dziś po bezbronnej, nabzdyczonej i zupełnie samotnej Polsce. Czy nikt nie może pojechać do Putina i wypić z nim dwa głębsze? Czy wszystko musi być na tej linii jak najgorzej, bez żadnych widoków na poprawę i żadnej tej poprawy chęci? W końcu Rosjanie to pobratymczy naród, a gdzieś głęboko ukryta poza bieżącymi konfliktami, wciąż pełga jeszcze idea słowiańskiej wspólnoty. Póki Rosjanie wciąż w nią wierzą, można szukać z nimi jakiegoś modus vivendi. Ale my już nawet Słowianami nie chcemy być. Bo tu u nas od samego Mieszka czysty i niepokalany katolicki Zachód, a nasze ścieże przeze puszcz nie wiodły gdzie indziej jak do Rzymu tylko.

Dzięki zbiorowej mądrości, która kazała Polakom oddać całą władzę w ręce ksenofoba i mizantropa Jarosława Kaczyńskiego, utraciliśmy oparcie w Brukseli i Waszyngtonie, a widoków na ułożenie sobie relacji z Moskwą brak. Znów, jak w latach 30. XX wieku, Polska stała się sporym, nielubianym państwem, które sprawia wszystkim kłopoty i do wszystkich ma o coś pretensje. Wiem, że to porównanie kuleje, a może nawet szokuje, ale jest o tyle prawdziwe i słuszne, że zarówno przed wybuchem II wojny światowej, jak i dzisiaj naprawdę nikt nas nie lubił i nie lubi. A to bardzo, bardzo źle być nielubianym. To może nawet gorzej niż nie mieć nic do gadania.

A inna rzecz, że do gadania też nic nie mamy, bo to ani za nic nie płacimy, ani żadnych autorytetów i mędrców w międzynarodowych kręgach politycznych nie posiadamy, a w dodatku armię mamy żadną (jak sami twierdzimy). Nawet nie ma u nas z kim gadać, skoro prezydent i premier są tylko dyspozycyjnymi urzędnikami niedostępnego dla nikogo mitycznego „Prezesa Polski”. Po prostu machnąć ręką i iść w swoją stronę. Ja wiem – wielka ekipa dyplomatów wierzy, że jeszcze nie jest tak źle i wciąż ciężko pracuje. Niestety, jest to praca z odciętym silnikiem. Nic nie da podkręcanie obrotów przez gorliwe kadry MSZ (zakładam, że gorliwe nie tylko w służbie Prezesa), jeśli noga Prezesa dociska sprzęgło do samej podłogi.

Gdy nie będzie już nad nami Prezesa, gdy minie epoka Waszczykowskiego i jemu podobnych, polska polityka zagraniczna będzie musiała stać się przede wszystkim polityką wizerunkową, nastawioną na odbudowanie pozytywnych emocji wokół naszego kraju. Dopiero potem będziemy mogli aspirować do tego, żeby coś znaczyć. Choć minie wiele, wiele lat, zanim Europa i jej narody zapomną nam, że nie chcieliśmy przyjąć na swej piastowskiej ziemi symbolicznych dziesięciu tysięcy uchodźców wojennych.

A było już tak dobrze! Niestety, w polityce jak w życiu – łatwo można kogoś do siebie zrazić, za to odzyskać sympatię i zaufanie jest nader trudno. Tak mi nas żal… Znów strzeliliśmy sobie w stopę i jeszcze pogwizdujemy, patrząc w niebo, że niby nic takiego się nie stało. Stało się, do cholery, stało!