Matura (z religii) to bzdura

Wszyscy chyba widzieli na YouTube filmiki z serii „Matura to bzdura”. Autorzy chodzą po ulicy i pytają młodych ludzi o jakieś elementarne rzeczy, w rodzaju: „Z kim graniczy Polska?” albo „Kto jest wiceprezydentem RP?”, a oni bez żadnego zażenowania popisują się swoją bezdenną ignorancją.

Nie wiem, jak długo autorzy muszą chodzić po mieście w poszukiwaniu tych jeleni, ale przypuszczam, że większość nagrań mimo wszystko nie nadaje się do emisji. Jednakże znając absolwentów szkół wkraczających w mury uniwersytetu, mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że gdyby „Matura to bzdura” zechciała przepytywać młodzież na temat najbardziej elementarnych dogmatów i doktryn katolickich, można by było wszystko puszczać cięgiem jak leci.

Skuteczność szkolnej katechezy jest zerowa. Młodzież nie ma zielonego pojęcia o religii katolickiej, a gdy już otwiera usta w tych sprawach, to wypowiada herezje w rodzaju tych, za które w średniowieczu i później łamano, przypiekano, ścinano i palono. Nie raz, nie dwa jestem pierwszą osobą, od której (na zajęciach z filozofii, gdy mowa jest o św. Augustynie lub św. Tomaszu) studenci dowiadują się czegoś o doktrynie konfesji, do której formalnie należą. Formalne, bo faktycznie nie można nazwać katolikiem (jeśli nie chce się obrazić Kościoła) nikogo, kto nie wierzy w podstawowe dogmaty i doktryny. Żeby zaś w nie wierzyć, trzeba je znać.

Gdybym był wrogiem Kościoła, promowałbym nauczanie religii w szkole – tak bardzo jest przeciwskuteczne, tak bardzo zniechęca młodzież do religii i tak bardzo urąga zasadom świeckiego państwa, co wszak prędzej czy później dochodzi do świadomości co bardziej rozgarniętych absolwentów. Krótko mówiąc – po ukończeniu szkoły większość ma Kościoła serdecznie dość. Postanawiają nie mieć już z tym więcej do czynienia, z wyjątkiem ślubu i pogrzebu. Upolityczniony i zblatowany z państwem Kościół zbiera tę samą niechęć co państwo. Tak to jest, jakkolwiek nie cieszy mnie, że Polacy pogardzają realnym państwem, a przy okazji realnym Kościołem. Wolałbym, żeby szanowali i żeby było co szanować.

Klerykalizacja państwa, zasysającego kościelną symbolikę i retorykę, niszczy i państwo, i Kościół. Logika tego procesu jest jednakże nieubłagana. Partie polityczne szukające poparcia w tych samych grupach społecznych co Kościół zawierają z Kościołem symbiotyczny układ, który wciąga państwo w wir teokracji, a Kościół odziera z obłudnych szatek i pozostawia z nagim politycznym interesem na wierzchu.

W logice klerykalizacji mieści się też religia w przedszkolu i szkole, finansowana przez państwo, a wkrótce awansująca na pozycję przedmiotu maturalnego. Dość już napisano o tym, jak bardzo sklerykalizowana jest polska szkoła, jak lękliwe są władze oświatowe względem nieformalnej kościelnej kurateli, jak wstrętny jest nacisk psychologiczny wywierany na małe dzieci i rodziców, którzy nie śmią nie posyłać dzieci na religię, nawet jeśli tego bardzo nie chcą. Dziś chciałbym, z okazji ogłoszenia wprowadzenia religii na maturze, odnieść się do kolejnego popisu obłudy, jaki towarzyszy temu wydarzeniu w charakterze „argumentu”.

Główny „argument” na rzecz religii na maturze (oraz opłacania katechezy przez państwo) brzmi: religia to „przedmiot jak każdy inny” (a katecheci pracują i muszą być za swoją pracę wynagradzani). Nie wiem, czy w walce obłudy z kretynizmem zwycięża ta pierwsza czy ten drugi. Pewnie jest remis. Nikt nie może mienić się katolikiem i twierdzić, że religia to „przedmiot jak każdy inny”. Nawet tylko udawanie katolika nakazuje uważać ten przedmiot za święty i wyjątkowy. Katolików jest jednak mało i ich głosu nie słychać.

Należy więc uznać owo dictum za coś w rodzaju bezstronnego opisu sytuacji. Otóż opis to absurdalny. Celem lekcji religii jest nauczanie doktryny, a egzamin z religii służy sprawdzeniu jej znajomości i przyjęciu stosownych deklaracji jej uznawania i wyznawania przez egzaminowanego. Inaczej mówiąc, celem lekcji religii jest indoktrynacja i wychowanie w duchu danej konfesji. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że cel pozostałych przedmiotów szkolnych jest zupełnie odmienny.

Co do płacenia zaś, to nie wiem, jak można pogodzić konstytucyjną zasadę neutralności religijnej i światopoglądowej państwa z opłacaniem lekcji religii przez państwo – chyba w ten sposób, że państwo opłacałoby równolegle lekcje światopoglądu laickiego (tak jak w niektórych landach niemieckich). Nie dotyczy to jednak katolicyzmu. Skoro konfesja katolicka sama zorganizowała się w państwo, powołane dla jej krzewienia (Stolica Apostolska, a w dodatku jeszcze Watykan), na pytanie, które państwo powinno opłacać lekcje religii, odpowiedź narzuca się sama.

Dlaczego Polska ma płacić za upowszechnianie doktryn państwowych innego państwa? Czy fakt, że większość Polaków czci Boga w katolickich świątyniach (wielkiego wyboru im nie dano), ma oznaczać, że Polska ma poniżać swój status suwerennego państwa i finansować realizację interesów państwa trzeciego? Strasznie to głupie – to pomieszanie porządków wiary i polityki, to mówienie o katolicyzmie jako doktrynie obcego państwa. Ale ten idiotyczny stan rzeczy i ową żenującą konieczność przypominania o tym stworzył sam Kościół! Któż mu kazał być państwem?

Drugi zabawny „argument”, którym posługuje się Kościół, mówi o wolności religijnej. Płacenie przez państwo za lekcje religii oraz religia na maturze to podobno wymagania wolności religijnej! Pomijając już fakt, że w ramach swej miłości do wolności religijnej przez półtora tysiąca lat bez litości wyrzynał innowierców i „heretyków”, co czyni powoływanie się na ideały liberalnej demokracji czymś daleko wykraczającym poza zasięg zwykłej hipokryzji, twierdzenie, że opłacanie lekcji religii przez Kościół i nieopłacanie ich przez rząd polski byłoby złamaniem prawa do swobodnego wyznawania wiary, jest czymś tak idiotycznym, że paraliżuje wszelką możliwość rozmowy, przenosząc nas w obszar jakiegoś purnonsensu. Może w ramach wolności podróżowania rząd wykupi jeszcze dla każdego katolika bilet tam i z powrotem do Santiago di Compostela?

Ale jakie to wszystko ma znaczenie? Sprawy, które były jeszcze rok temu ważne, wręcz gardłowe, dziś są bagatelkami. Czy warto dziś przejmować się postępującą klerykalizacją państwa i rosnącymi apanażami Kościoła? Nie warto. Nie czas żałować róż, gdy płonie las. To nawet dobrze, że masywny klerykalizm zostanie zapamiętany łącznie z traumą rządów PiS i jego plemiennej, autorytarnej i ksenofobicznej retoryki. Klerykalizm mamy w pakiecie z buńczucznym nacjonalistycznym populizmem i odrzucimy go również w pakiecie.

Dobra zmiana, która za kilka lat nastąpi, będzie tak dobra, że obejmie budowę świeckiego, suwerennego (wobec Watykanu) państwa polskiego. Z korzyścią dla nas wszystkich, a dla Kościoła zwłaszcza. Od podłej zmiany do dobrej zmiany tylko krok!