Andrzej Duda, czyli absolutyzm nieoświecony

Własna odmowa zaprzysiężenia trzech prawidłowo wybranych przez Sejm sędziów Trybunału Konstytucyjnego powinna była zawstydzić Andrzeja Dudę. Przekroczenie uprawnień i złamanie konstytucji było w tym przypadku tak jawne, że doprawdy każde tłumaczenie się mogłoby tylko pogorszyć sprawę.

Można było mieć nadzieję, że na początek urzędowania Duda zrobi te wszystkie paskudne rzeczy, które kazał mu zrobić Kaczyński, ale potem się już uspokoi. Miał szansę na wybaczenie i uratowanie wizerunku „bezbarwnego i nieszkodliwego”. Niestety, Duda, pod presją przełożonego, lecz zapewne również z powodu diabelskich podszeptów swoich kumpli, którzy za sprawą jego długopisu chcieliby poczuć się demiurgami, powoli zmienia się w szafującego łaskami i niełaskami królika.

Jakie procesy mentalne musiały zajść w głowie Andrzeja Dudy i w głowach jego kancelistów, aby poważyć się na odrzucenie dziesięciu z trzynastu awansowych nominacji sędziowskich rekomendowanych przez Krajową Radę Sądownictwa? Sam nie wiem, czy więcej w tym arogancji czy ignorancji. Czy naprawdę prezydent nie rozumie, jaki jest sens art. 179 konstytucji, stanowiącego, że „sędziowie są powoływani przez Prezydenta Rzeczypospolitej na wniosek Krajowej Rady Sądownictwa na czas nieoznaczony”? No, nie rozumie. Lech Kaczyński też nie rozumiał swojej roli jako urzędnika państwowego, sądząc, że każda jego prerogatywa i uprawnienie ma charakter dyskrecjonalny i woluntarystyczny, czyli, po naszemu, pozwala mu „robić, jak uważa”. To doprawdy żenujące, a przede wszystkim niebezpieczne.

W 2008 roku odbierałem w Pałacu Prezydenckim tytuł profesorki. W Polsce jest tradycja, że tytuł profesora ma rangę państwową i jest nadawany przez prezydenta. Żeby go uzyskać, trzeba przejść długą i złożoną procedurę akademicką. Na koniec kwitują ją premier i prezydent, w jednym, oczywistym celu – aby nadać tytułowi profesora większą rangę i prestiż.

Niestety, Kaczyński tego po prostu nie rozumiał. Podczas uroczystości wręczenia aktów nadania tytułów w pałacu prezydenckim Lech Kaczyński powtórzył, że żałuje, iż sam nie stanął nigdy po drugiej stronie (to znaczy nie został profesorem), dodając, że choć czasami ma wątpliwości co do pewnych kandydatur, to jednak jak dotąd nie odmawia swego podpisu. Kilka minut później dał mi niedwuznacznie do zrozumienia, że miał na myśli moją niegodną osobę. Zapewne z powodu artykułu „Teodemokracja Kaczyńskich”, który opublikowałem miesiąc wcześniej w „Gazecie Wyborczej”. Ludzie pukali się wtedy w głowę: czekasz na podpis Kaczyńskiego i atakujesz go w gazecie? A mnie się po prostu wtedy nie mieściło w głowie, że Kaczyński mógłby nadużyć władzy dla zemsty.

W czasach Dobrej Zmiany i prezydentury Andrzeja Dudy takiej pewności już bym nie miał. Mogę sobie bardzo łatwo wyobrazić Dudę niepodpisującego nominacji profesorskiej dla kogoś znanego z krytyki PiS i Kościoła. I pewnie nikt by nawet nie protestował. Po prostu – przyzwyczailiśmy się. Taki mamy klimat i już. A jednak protestować trzeba i trzeba tłumaczyć. Cierpliwie i wytrwale – może coś dotrze, coś się przebije przez grubą błonę samozadowolenia i wśliźnie pod kostium narcyza, wywołując refleksję.

A więc: Panowie, tak nie można! Prezydent samodzielnie decyduje o wielu spawach w sposób, jak to się w mówi w kręgach PiS, suwerenny. Poza tym jednak jest urzędnikiem państwowym i bardzo wiele jego czynności ma taki sam charakter jak czynności innych urzędników. A urzędnik wydaje decyzje na podstawie prawa i procedury, a nie swoich osobistych przekonań. Jeśli obywatelowi coś się należy i w odpowiedniej procedurze zostało to stwierdzone, to urzędnik ma obowiązek wydać decyzję pozytywną. Jego rolą jest tylko zweryfikowanie poprawności przeprowadzonej procedury.

Tak właśnie ma się sprawa z profesorami i sędziami w Kancelarii Prezydenta RP. Urzędnicy kancelarii sprawdzają, czy wszystko było jak należy, i przedstawiają prezydentowi do podpisu nominacje. Prezydent po prostu ma urzędniczy obowiązek je podpisać. I tyle. Nic mu do tego, kogo akademicy desygnują na profesora, a sędziowie na sędziego. W demokracji świat akademicki, a tym bardziej wymiar sprawiedliwości, są niezależne od władzy wykonawczej. W przeciwnym razie profesorami i sędziami mogliby zostawać tylko ci, którzy podobają się (lub przynajmniej nie przeszkadzają) władzy. A wtedy już po demokracji. Odrzucić nominację w obszarze, którego niezależność od władztwa politycznego należy do fundamentalnych zasad ustrojowych (a tak jest z niezależnością władzy sądowniczej i wolnością nauki) prezydent mógłby wyłącznie z powodów wad formalnych i prawnych w odpowiedniej procedurze.

Zadaję sobie pytanie, czy Andrzej Duda tego nie wie, czy tylko udaje? I co byłoby gorsze? Oczami wyobraźni widzę zatrudnionych przez Dudę w kancelarii „kolegów z podwórka”, którzy buszują w Googlach, sprawdzając, czy jeden z drugim sędzia przypadkiem nie skrzywdził któregoś z „naszych” i nie pachnie „lewactwem”. Gdyby jakieś znalezisko miało wskazywać, że jest z obozu wroga, to niedoczekanie! Albo po prostu ludzie posyłają donosy gdzie trzeba i zostają wysłuchani.

Jeśli tak to działa, to mamy Afrykę na Krakowskim Przedmieściu… Ale ja mam ciągle nadzieję, że opamiętanie jest jeszcze możliwe. Zachłyśnięcie władzą i niedojrzałość mogą prowadzić do arogancji i nadużyć. Ale na urzędzie przecież się dojrzewa. Oby jak najszybciej.