Wesołych świąt!

Z okazji świąt 1 i 2 listopada wszystkim swoim Czytelniczkom i Czytelnikom składam najserdeczniejsze życzenia nierychłej a dobrej śmierci. Żyjmy tak, aby chciało się żyć i chciało się umrzeć. Umierajmy tak, by żałować rozstania ze światem, a jednocześnie cieszyć się, że wreszcie będzie koniec i uwolnimy siebie od świata i świat od siebie.

A więc, kochani, śmierć żywym! Afirmujmy naszą śmierć, bo tylko w niej i dzięki niej możemy istnieć w swoich skórach, w skończoności i określoności, do której przywiązujemy się jako „siebie”. Nie móc umrzeć to koszmar niewyobrażalny. Życie bez końca rozlewałoby się poza wszelkie granice, nie znając swego miejsca, nie znając ni spoczynku, ni sensu, gubiąc się we wszystko zrównującej nieskończoności. Byłoby pozorem życia i nie różniłoby się od nieżycia.

Jak śmiertelny pragnie żyć i żyć, a każda chwila jego życia życie afirmuje, tak nieśmiertelny pragnąłby tylko śmieci, a każda chwila jego życia byłaby tragicznie nieudanym samobójstwem. To śmierć ustanawia życie i pozwala nam być żywymi, to znaczy jeszcze żywymi. To w śmierci i przez śmierć żyjemy. Kochając życie, kochamy i śmierć. Oboje kochamy, obu się lękamy, bo żyjąc i umierając, jesteśmy osobni i samotni wobec ich nieskończonej przewagi.

Taka jest cena bycia sobą – przegrana samotność i osobność w obliczu życia i w obliczu śmierci. Trzeba mieć siłę i charakter, by tej podwójnej klęsce sprostać. Nie zwyciężymy życia i nie pokonamy śmierci – klęska osobności jest przesądzona przez sam pozór, którym jest owa ludzka osobność. Ale piękno tej klęski należy już do nas. Nikt nie odbierze nam tragizmu i piękna człowieczeństwa. Żaden Bóg nie może ich z nami dzielić. Są tylko nasze. Są naszym unikalnym doświadczeniem. Chwała śmiertelnym!

Jako jeszcze żywi zazdrościmy tym, którzy pomarłszy, dopełnili swych żywotów i nareszcie stali się do końca tym, kim byli i stać się mieli. Zdali maturę z życia i są już dorośli. Należą do nietykalnej i świętej przeszłości, do irrealnego już-nie-teraz, triumfując wobec nas, którzy muszą jeszcze płynąć na fali wciąż znikającej teraźniejszości, będącej pozorem samej siebie. Niosą nas po tej fali przez krótkie lata nasze ciała, ten kosmos komórek i procesów, wydzielających ulotny miazmat „ja”, czyli naszej świadomości, pamięci, tożsamości.

Daremnie płyniemy, bo wszystko i tak skończy się w grobie. Ale inaczej niż na fali życia nie można dopłynąć w to nasze miejsce przeznaczenia. Gwarna polis życia prowadzi do cichej nekropolis cmentarnej, gdzie pod nieobecność mieszkańców życie zastyga w harmonii i irrealności, w objęciach przeszłości. Cmentarz jest miastem przeszłości, tego azylu dla wszelkiego życia i wszelkiej realności. Tam, poza czasem i przestrzenią, w sferze, która dla nas widoczna jest raz jako „przeszłość”, innym razem jako „możliwość” albo „wieczność”, mieszka wszystko, co ważne – wszelki sens, wszelkie idee, prawa logiki i pojęcia.

Zmarli są jakby bliżej tej rzeczywistości, choć przecież nie są tam osobiście obecni. Nie ma ich tam ani nigdzie indziej in personam, lecz za to jako istoty byłe, a już nieistniejące, nie muszą należeć wraz z nami do świata pozoru, którym jest wciąż zapadające się w przeszłość życie. Nie muszą już żyć.

Zmarli powracają do prawdy o nicości życia. Życiem przypłacają prawdę o śmierci jako bramie do świata wieczności, przez którą nic, co żywe i cielesne, przejść nie może. Ale być odźwiernym wieczności, stać na jej skraju po stronie żywych, by wreszcie zamknąć oczy i złożyć jej hołd własną śmiercią i własną nicością – to jest rzecz ludzka. Po co żyć, skoro i tak się umrze? Odwrotnie! Warto żyć, by umrzeć. Śmierć żywym! Niech żyją zmarli!