Saryusz-Wolski z Kaczyńskim zdradzili Polskę

Hucpiarstwo PiS i Kaczyńskiego w polityce zagranicznej nie zna, nomen omen, granic. Jakże tęsknię za ponurą obrończynią czci polskiej Anną Fotygą z czasów pierwszego PiS! Wtedy przynajmniej polityka zagraniczna polegała na „wojnie pierwiastkowej” (daruję Wam przypominanie, o co chodziło) oraz na interweniowaniu przez p. konsul Julię Przyłębską w niemieckiej gazetce satyrycznej, żeby nie nazywać Lecha Kaczyńskiego burakiem (z niemiecka: ziemniakiem).

Było śmiesznie, tupeciarsko, żenująco, ale świat się nie walił. Ot, Polska ma katar, mówiono. Cóż, kompleksy i czkawka po imperialnych złudzeniach „pańskiej Polski” z nie wiedzieć jak już dalekiej przeszłości. Jacyś śmieszni, nieznający świata i języków prowincjusze jeździli do Brukseli i opowiadali, że Polska jest bardzo ważna, duża i trzeba ją szanować. Czasem trzeba było zdzwonić do Jarosława Kaczyńskiego i wytłumaczyć mu, co to jest pierwiastek kwadratowy albo co to jest wolność prasy.

Jednakże Zachód wciąż pamiętał Skubiszewskiego i Geremka. Wiadomo było, że nad Wisłą są również poważni ludzie, a nie tylko anegdotyczni bracia bliźniacy, dzielący się władzą jak cukierkami od mamy. Jeszcze wtedy Marcinkiewicz wynegocjował miliardy, między innymi na drogi i koleje, którymi teraz jeździmy.

Dziś brzmi to jak bajka o żelaznym wilku. Uważano ponadto, że Polska ma do odegrania pewną rolę w polityce wschodniej. Teraz wszak jest inaczej. Świat popadł w poważne turbulencje i nikt nie ma głowy do tego, żeby pochylać się nad dziwnymi marginalnymi krajami, którym przydarzyło się wpaść w łapy egzotycznych dziwaków, kompletnie oderwanych od rzeczywistości, żenująco pyszałkowatych i narcystycznych, zacofanych i totalnie niekompetentnych. Upadek polskiej polityki jest dla Zachodu po prostu jednym z wielu elementów ogólnego krajobrazu rozprzężenia i kryzysu. Bynajmniej nie bardzo ważnym.

Jednak to, co wyprawia Kaczyński w ostatnich dniach, jest hucpą tak agresywną i absurdalną, że oczy Europy, od wielu miesięcy odwrócone z niesmakiem i rozczarowaniem od Polski, muszą znowu obrócić się ku Warszawie. A spojrzenie ich może być tylko jedno: gniewne i karcące.

Nie wiem, jak długo jeszcze Europa pozwalać będzie na bezkarne demontowanie państwa prawa w samym środku kontynentu. Trwający obecnie żenujący spektakl z Saryuszem-Wolskim, mającym być „kandydatem” Polski na stanowisko Przewodniczącego Rady Europejskiej, może cierpliwość Zachodu ostatecznie zniweczyć. Kabaretowy numer Kaczyńskiego nie kończy się bowiem na tym, że rząd polski, jako jedyny w Unii, odmawia poparcia swemu rodakowi i byłemu premierowi, lecz ma trwać jeszcze tydzień. Otóż Waszczykowski i jego ludzie zamierzają „lobbować”, czyli zawracać głowę poważnym ludziom, i to nie na San Escobar, lecz w rzeczywistości, opowiadając na Zachodzie banialuki, że były polski premier to przestępca, którego trzeba postawić przed sądem. W zamian zaś za zadenuncjowanie tego przestępcy Polsce należy się nagroda w postaci przyznania człowiekowi Kaczyńskiego stolca Przewodniczącego RE, gdyż to, że poprzedni Polak zawiódł na tym stanowisku, jest najlepszym argumentem za tym, aby pozwolić Polsce na rewanż i poprawę.

Trudno uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Nie wiem, czy w historii Unii zdarzyło się, aby jakiś rząd nie tylko odmawiał poparcia, lecz gwałtownie zwalczał kandydaturę swego rodaka na jakiekolwiek stanowisko. I to jeszcze byłego premiera! To zupełnie niesłychane. I gdybyż to jeszcze „ogrywało się” jakimś internacjonalizmem, w myśl jakże pięknej zasady, że nie narodowość powinna się liczyć, lecz kompetencje. Ale skąd! Polska jak najbardziej chce mieć Polaka. Tylko innego – takiego, który na stanowisku wymagającym jak największej bezstronności będzie pewnym rzecznikiem „polskiego interesu narodowego”.

Wysunięcie kandydatury Saryusza-Wolskiego, niemającej najmniejszych nawet szans nie tylko na zwycięstwo, ale na jakiś przyzwoity wynik, to nie tylko zwykłe kuriozum, paroksyzm prywatnej nienawiści Kaczyńskiego do Tuska. Wygłup nie pozostanie bowiem bez konsekwencji. Po czymś takim nawet gdy powróci w Polsce demokracja i rządy prawa, polskie kandydatury na stanowiska w UE nie będą już traktowane poważnie. Polska na wiele lat stanie się krajem, któremu nie zależy na swoich przedstawicielach, łamiącym zasadę ponadpartyjnej solidarności – i to nie w imię integracji i internacjonalizmu, lecz z powodu najdalej posuniętego partyjnego i plemiennego egoizmu.

Dlatego nie waham się nazwać tego, co wyczynia dziś Kaczyński, sabotażem w polityce zagranicznej. To gorsze od tych wszystkich żałośliwych skarg zanoszonych przez PiS przed europejskie trony na rzekome sabotowanie przez polski rząd śledztwa smoleńskiego. Tamto było groteską – to jest grozą.

A szczególnie groteskowym aspektem całej sprawy jest stoczenie się znanego i kompetentnego polityka, Jacka Saryusza-Wolskiego. W jego umyśle musiał zajść jakiś dziwny proces, w wyniku którego utracił samokontrolę i samokrytycyzm. Gdyby zachował te władze choćby częściowo, rozumiałby, że zdrada własnego środowiska politycznego w połączeniu z udziałem w hucpiarskiej akcji wymierzonej w Tuska, a także sromotna klęska w starciu z nim zniweczy jego wizerunek i zamknie jego karierę polityczną. Cóż, nigdy nie jest za późno, żeby zwariować. Od dziś to zjawisko kolapsu i samodegradacji polityka będzie można nazywać „kompleksem Saryusza”.

Cała ta żenująca afera, która znów okrywa nas wstydem i hańbi reputację Polski, ma jedną dobrą stronę – wzmacnia polityczną pozycję Donalda Tuska, który może dziś być pewien przedłużenia swego mandatu. Tyle że utrzymałby swoje stanowisko również bez pomocy Kaczyńskiego i jego „pożytecznych idiotów”. A więc nawet i ta „dobra strona” jest tylko pozorna.