Andrzej Duda Ojcem Narodu i Konstytucji
Francuzi wybrali sobie swojego Biedronia na prezydenta, a my musimy męczyć się z Andrzejem Dudą. Dałbym mu już spokój, gdyby nie to, że nasz heros Polski zawsze katolickiej znowu wychynął spoza zasłony miłosierdzia i oświadczył, że ma mandat społeczny (sic!) do kierowania procesem zmiany konstytucji i zapowiada bliżej nieokreślone referendum w tej sprawie w okolicach 18 listopada przyszłego roku. Trudno, trzeba to skomentować.
Zacznę od „mandatu społecznego”. Ma on niby polegać na wygranych w 2015 r. wyborach prezydenckich, w których faktycznie wygrał, choć minimalną tylko przewagą głosów, z Bronisławem Komorowskim. Wygrał po brutalnej i brudnej kampanii wyborczej (podobnie zresztą jak w 2005 r. Lech Kaczyński, który wjechał do Belwederu na parszywych insynuacjach Kurskiego względem Donalda Tuska, pomawianego o sympatie nazistowskie z racji „dziadka w Wermachcie”), kampanii pełnej oszczerstw, ordynarnego przeszkadzania w wiecach wyborczych konkurenta i wulgarnych, skrajnie niehonorowych zachowań w stosunku do urzędującego prezydenta.
Po wyborach z „mandatem” było już tylko lepiej – ostentacyjne łamanie konstytucji i innych praw, żenujący serwilizm w stosunku do partyjnego pryncypała i całkowite pogrążenie w partyjno-kościelnej propagandzie, którą nazwać nacjonalistyczno-religianckim bełkotem znaczyłoby ślizgać się na eufemizmach. Powoływanie się Dudy na fakt, że otrzymał więcej głosów, niż było na „tak” w referendum w 1997 r., jest śmieszne. Co to niby ma do rzeczy? Czyżby Polacy powiedzieli, wybierając Dudę, „zrób coś z tą paskudną liberalną konstytucją”? Nie, to Duda, ogłaszając swoje tajemnicze referendum, mówi Polakom: „PiS nie lubi wolnościowej konstytucji i właśnie dlatego jej nie przestrzega”.
Człowiek, który z racji swego urzędu miał być pierwszym strażnikiem konstytucji, nie tylko sobie z konstytucji kpi, lecz na dodatek stara się ją zdyskredytować, aby „usprawiedliwić” w oczach gawiedzi swoje antykonstytucyjne harce. Otóż, Panie Prezydencie, doktorze praw, Andrzeju Dudo – żeby stawiać się w roli recenzenta i reformatora konstytucji, trzeba najpierw przestrzegać tej, która obowiązuje. Tylko w ten sposób wykazać się można praworządnością i powagą, stanowiącymi niezbędną podstawę dla najważniejszego procesu legislacyjnego, jaki przewiduje prawo, a którym jest zmiana konstytucji.
Proces ten może się odbyć wyłącznie w warunkach szacunku dla istniejącej konstytucji, w atmosferze głębiej kultury konstytucyjnej i w sposób jak najściślej zgodny z konstytucyjnymi normami określającymi tryb zmiany ustawy zasadniczej. Referendum jest częścią tego dostojnego i monumentalnego procesu legislacyjnego, a mianowicie jego etapem finalnym – gdy już powstanie w całości nowy projekt konstytucji. Tylko taki projekt można (i trzeba) poddać pod referendum. Wszelkie inne „referenda konstytucyjne” mogą być wyłącznie propagandową manipulacją, czyniącą z procesu ustanawiania nowej konstytucji pseudodemokratyczną komedię.
Propagandziści PiS, każąc Dudzie, który ma buzię aż lśniącą od wycierania jej polską ustawą zasadniczą, kazali mu popisywać się „prezydenckim formatem” i opowiadać banialuki o „inicjatywie referendalnej”, bo przewidują, że za rok potrzebny będzie jakiś temat zastępczy, mogący podtrzymać notowania PiS, już teraz systematycznie spadające. Zapowiedź narodowo-katolickiej konstytucji może też podniecić „naturalny elektorat” PiS i zmobilizować go w sezonie wyborczym 2017-2019. W dodatku dyskusja nad koniecznością zmiany konstytucji obniża autorytet tej aktualnie obowiązującej, która zaczyna się wtenczas wydawać jakby przejściowa, „do zmiany”. Taką zdyskredytowaną konstytucję łatwiej ignorować i łamać.
Szanse na to, że Kaczyńskiemu uda się zmienić konstytucję, a dokładnie zlikwidować trójpodział władzy, zaprowadzić „system prezydencki” i znieść zasadę rozdziału państwa od Kościoła – są niewielkie. Nawet gdyby udało mu się pozyskać większość klubu Pawła Kukiza, nie uzbierałby dwóch trzecich głosów w Sejmie. Zawsze jednak można zrobić konstytucyjną awanturę, a w razie sprzyjającej koniunktury w następnej kadencji w Sejmie spróbować dokonać faktycznego przewrotu. A nawet jeśli byłoby to bez szans, to i tak temat konstytucji można „grzać” w czasie kampanii wyborczych, przekształcając temat pisowskiego bezprawia w temat „sporu o kształt ustrojowy Polski”. W ten sposób łamanie konstytucji stanie się w oczach co mniej rozgarniętych „niezdecydowanych wyborców” kwestią „dwóch wizji prawa i państwa”. Ten cynizm nie jest niczym nowym w PiS – został on wpisany w samą nazwę partii „Prawo i Sprawiedliwość”, partii, która prawo zawsze miała za nic, a sprawiedliwość pojmowała wyłącznie jako system przywilejów władzy, Kościoła i własnego żelaznego elektoratu.
Polska jest demokracją niezwykle płytką, a kultura prawna i konstytucyjna ogarnia tylko nieznaczną mniejszość społeczeństwa. Wolność, równość, praworządność, samoograniczenie rządu, podział władzy, demokracja, samorządność, neutralność światopoglądowa i religijna to idee nie tylko prawie że nieznane ogółowi (szkoła wszak nawet specjalnie nie udaje, że ich uczy), ale kompletnie pogardzane w dyskursie państwowym. I dotyczy to nie tylko rządów PiS, lecz również wszystkich poprzednich. Polak wie, że rządy mówią coś o jakichś „wartościach chrześcijańskich” (choć nikt nigdy nie odważył się ich konkretnie wymienić, aby nie wydawało się, że może chodzić o coś innego niż przywileje Kościoła i dominację kościelnego dyskursu), lecz nie słyszał za bardzo, aby mówił o jakichś tam „wartościach konstytucyjnych”.
Polski naród nie przeszedł jeszcze przez szkołę budowania wolnego demokratycznego państwa. Zostało ono nam niejako podarowane, wraz z upadkiem mocarstw w 1918 roku, a potem po raz drugi, po upadku ZSRR. Przed wojną zabawa w demokrację trwała jakieś osiem lat, a teraz aż 26. Nie widać jednakże jakiegoś specjalnego animuszu, aby ją kontynuować. Kaczyński wie to doskonale i bez pardonu z demokracji sobie kpi. Dobrze, że nie jest tak inteligentny i sprawny jak jego idol Orbán, bo bylibyśmy już zapewne tam, gdzie Turcy.
Jest bardzo mało prawdopodobne, że władza Kaczyńskiego i jego partyjnej sitwy, z okazami takimi jak Macierewicz, Ziobro czy Szyszko, wsparta na postumencie handlowego popkatolicyzmu Rydzyka, miała się utrzymać. Jeśli upadnie, to jednak nie z powodu niszczenia demokracji, lecz ogólnego bałaganu i nieudolności, których Polacy nie lubią i nie zamierzają tolerować. Zwycięstwo opozycji nie będzie zwycięstwem „sił demokratycznych”, tylko zwykłym rozpadem partyjnej mafii. PiS pęknie od swarów, a nieposkromiony nepotyzm i pazerność sparaliżują państwo. PiS wywróci się na szkole, zdrowiu i armii, a nie na łamaniu konstytucji. Ta nikogo prawie nie obchodzi.
Andrzej Duda może używać jej jako serwetki, ile mu się tylko podoba. I nie jego w tym wina. Tak wychowano Polaków. Szowinistyczna i wstecznicka mentalność ziemiańsko-oficerska, w wydaniu pop, połączona z chłopską chytrością i niewzruszonym egoizmem tzw. klas niższych – nadal określają świadomość narodową Polaków. A jeśli nam się wydaje, że duch demokracji już na dobre w naszym kraju zagościł, to nie łudźmy się – to nie demokracją, lecz egalitaryzm zaszczepiony Polakom przez PRL.
My teraz wszyscy „Panie” i „Panowie”. My ma swoim, my u siebie. Tyle mniej więcej pojęliśmy z wielkiej nowoczesnej idei wspólnoty politycznej tworzącej demokratyczne państwo prawa, wbrew wspólnocie plemiennej i faszystowskiej. Plemienna swojskość jest dla nas po stokroć ważniejsza niż otwartość, pluralizm, transparencja, rządy prawa i inne tego rodzaju bzdury. Przeto w pewnym sensie Andrzej Duda, jako emanacja i hipostaza ludowej polskości, faktycznie ma „społeczny mandat”. No więc, skoro tak, to ja bardzo przepraszam i kończę.