O szacunek dla Powstańców Warszawy

Pozwólcie, że zacznę od cytatu. Poniekąd pro domo sua, bo cytuję słowa swojej krewnej, Marii Mostowskiej, z wywiadu, którego przed dwoma laty udzieliła „Wysokim Obcasom Ekstra”: „Proszę sobie wyobrazić scenerię – wszystkie domy się palą, ogień huczy, gorąco od płomieni. Człowiek w takiej sytuacji już nic nie czuje. Czekałyśmy pod tą ścianą na śmierć. Nagle ktoś kazał nam biec przed siebie. W życiu już w to piekło nie wejdę – to były moje pierwsze myśli, gdy weszłyśmy do budynku szpitala przy Płockiej, gdzie nas skierowano. Wtedy zjawił się pediatra profesor Jan Bogdanowicz i spytał: Tam zostali ranni, kto idzie? Powiem szczerze, więcej się bałam tego, co pomyśli o mnie profesor, gdy nie pójdę, niż tego, że mnie ustrzelą. Pobiegłyśmy od razu we cztery, wzięłyśmy na nosze chłopaka, który miał urwaną nogę, na pierś położyłyśmy mu niemowlę – Niemcy powyrzucali dzieci na trawnik. Potem pobiegła następna czwórka, w sumie przyniosłyśmy może z ośmiu kolejnych rannych. Musiałyśmy przestać, bo po chwili Niemcy zabronili nam wychodzić. Na parterze urządzili swój szpital, na piętrze trzymali Polaków: chorych, lekarzy i pielęgniarki. Wiedzieliśmy, co dzieje się dookoła, ale trzeba było się ogarnąć, pokonać rozpacz i walczyć o życie ludzi, którzy byli pod naszą opieką. Nie było wody, jedzenia, lekarstw. Dokonywaliśmy tam rzeczy niemożliwych, ale i tak wszystkie niemowlęta, które uratowaliśmy, umarły z głodu”.

To tylko próbka koszmarnych relacji z powstania warszawskiego, które przekazuje nam Maria Mostowska i inni bohaterowie tej walki. W straszliwej hekatombie zginęło dwieście tysięcy Polaków – Niemców stokroć mniej. Niewiele jest w dziejach świata klęsk równie potwornych.

A jednak zabrania się nam mówić o powstaniu jako o tragedii, którą przecież było przede wszystkim. Ton, jaki od kilkunastu lat obowiązuje w narracji o powstaniu, łączy nacjonalistyczne uniesienie z bezwarunkowym poczuciem chwały i czcią dla bohaterów. Nie ma już miejsca na dyskusję o sensie powstania ani o jego przebiegu, znaczeniu i konsekwencjach. Kto chce dyskutować, ten wróg i zaprzaniec. Wszystko zostało wszak raz na zawsze rozstrzygnięte: powstanie wybuchnąć musiało, jest dowodem bezprzykładnego męstwa narodu i jego wielkim moralnym zwycięstwem, bez powstania polskość nie mogłaby się utrzymać pod jarzmem sowieckim. Tymczasem prawda jest o wiele bardziej złożona.

Swoistą imperatywność, nieuchronność powstania podkreśla wielu jego świadków i uczestników, nawet pośród tych, którzy uważali, że jest ono nieracjonalne. Nie tylko bowiem wśród cywilów były takie głosy – wielu powstańców myślało podobnie. Nie brakowało powstańców, którzy szli do boju, uważając, że jest i konieczny, i pozbawiony szans. Opinie były wówczas dramatycznie podzielone. Nikt jednak z dowódców i uczestników powstania zapewne nie przewidywał, że może się ono zakończyć zamordowaniem miasta i jego mieszkańców. Odwet Niemców okazał się straszliwy i nieludzki. A tym samym powstanie warszawskie stało się wielką narodową tragedią. Bo śmierć dwustu tysięcy ludzi, niezależnie od okoliczności, jest przede wszystkim tragedią. Tymczasem oficjalna propaganda wzbrania nam żalu i żałoby, nakazując w jej miejsce dumę i jednomyślność.

Nacjonalistyczno-populistyczny rząd próbuje zawłaszczyć powstanie warszawskie, przedstawiając się jako jego ideowy i moralny spadkobierca. To żenująca uzurpacja. Nieliczni żyjący jeszcze powstańcy mają tańczyć, jak im PiS zagra, będąc posłusznymi aktorami w teatrze propagandowym, reżyserowanym przez ludzi Macierewicza. Takie traktowanie powstańców Warszawy zakrawa na wykorzystywanie ich dla własnych celów politycznych, często bez z ich zgody.

Wielu powstańców głosowałoby lub głosowało na PiS i zgadza się z jego narracją historyczną. Wielu innych – wręcz przeciwnie. Moja ciocia, bohaterka powstania, PiS i jego celebry nie cierpi i z pewnością nie życzy sobie, żeby pisowscy aparatczycy wycierali sobie gęby i tuczyli sobie sondaże na tej hekatombie. Politycy, ciszej nad dwustoma tysiącami trumien!