Trump wolnością ubogaca

Rząd USA wydał bardzo szczególny dokument na użytek wszelkich rządowych agencji i programów. Prokurator generalny Jeff Sessions, na wezwanie Donalda Trumpa, sformułował w obszernym, liczącym 25 stron memorandum 20 zasad ochrony wolności religijnej w Stanach Zjednoczonych.

W jakimś sensie doprecyzowuje ono treść ustawy o wolności religijnej z 1993 roku. Nowy dokument zawiera wiele stwierdzeń oczywistych dla współczesnych demokracji. Między innymi podkreśla, że wolność wyznania nie ogranicza się do sfery prywatnej modlitwy i przekonań, obejmując prawo do wykonywania bądź powstrzymywania się od wykonywania pewnych czynności zgodnych z wiarą danej osoby.

Prokurator podkreśla, że amerykańskie prawo wyznacza bardzo wysokie standardy respektu dla wolności religijnej, zabraniając rządowi oceniania przekonań religijnych obywateli oraz uznając sytuacje, w których obowiązek prawny zostanie w wyjątkowych przypadkach uchylony, jeśli wykroczenie poza jego granice z powodów religijnych stanowić będzie korzyść dla osoby trzeciej. Instytucje publiczne w USA są ponadto zobowiązane do respektowania przekonań religijnych i praktyk związanych z wiarą religijną zatrudnionych przez siebie osób, jeśli tylko nie są one dewastujące dla ich funkcjonowania. Również finansowanie przez rząd jakichkolwiek organizacji nie może zależeć od wyznania, z jakim są one ewentualnie powiązane.

Wszystko to brzmi bardzo liberalnie i demokratycznie. A jednak wolność podąża krętymi ścieżkami, i to w różnych kierunkach. Wolnościowe gwarancje w jednych obszarach mogą oddziaływać ograniczająco na swobody w innych. Tak się dzieje zwłaszcza wtedy, gdy owe swobody dotyczą działań niezgodnych z duchem wolności, tolerancji i demokratyzmu. Liberalna demokracja, paradoksalnie, musi w jakiejś mierze tolerować, a nawet chronić nieliberalne postawy i działania obywateli, a nawet instytucji, jakie ci wolni obywatele tworzą. Memorandum Sessionsa jest tego przykładem.

Konserwatywny rząd Trumpa w pewnym sensie stawia wolność religijną wyżej niż wolność od dyskryminacji na tle orientacji seksualnej i płci. W imię religii wolno w USA bardzo wiele, a będzie wolno jeszcze więcej. Niestety, nie tylko w odniesieniu do własnego życia i spraw, lecz również w stosunku do innych ludzi. Jak pisze Sessions, „wyłączając bardzo szczególne okoliczności, nikt nie może być zmuszany do dokonywania wyboru pomiędzy życiem w zgodzie z własną wiarą a stosowaniem się do wymogów prawa (…) w największym możliwym stopniu, w granicach prawa, wiara i praktyki religijne muszą być respektowane w obrębie wszelkich aktywności władzy publicznej, a w tym w obszarze zatrudniania, zawierania umów oraz tworzenia programów”.

Obawy dotyczą między innymi sfery medycznej. Nowy dokument otwiera szerokie pole dla klauzuli sumienia, a także wprost upoważnia pracodawców do wyłączania antykoncepcji z oferowanego pracownikom ubezpieczenia zdrowotnego, jeśli ów pracodawca jest – z powodów religijnych – przeciwnikiem zapobiegania ciąży. Co gorsza, można sobie wyobrazić, że Ameryka Trumpa będzie tolerować pracodawców dyskryminujących osoby należące do grupy LGBT, gdyż wiele wyznań uważa je za grzeszników.

Nie wiadomo jeszcze, czy memorandum Sessionsa będzie miało realne skutki prawne. Zdecyduje o tym praktyka sądów. Władze nie ukrywają jednakże, iż ich celem jest wzmocnienie organizacji religijnych w życiu publicznym, a zwłaszcza danie sygnału Kościołom, że mogą włączać się w życie polityczne bez obawy utraty należnych im ulg podatkowych.

Konserwatyści nieraz używają liberalnej retoryki i liberalnych zasad do antywolnościowych celów. Pod płaszczykiem ochrony wolności religijnej można przemycić akceptację dla nietolerancji, dyskryminację mniejszości, a nawet ograniczanie praw kobiet. Wszystko dlatego, że religie i ich doktryny powstały w czasach przednowoczesnych, wobec czego w najlepsze praktykują paternalizm, dyskryminację, a nawet zupełny zabobon – w czasach i w społeczeństwach, które odrzuciły autorytaryzm i nierówność praw na rzecz wolności i egalitaryzmu. Administracji Trumpa należy przypomnieć, że zgodnie z liberalnym duchem amerykańskiej konstytucji wolność obywateli powinna być jak największa, a jednocześnie jak najbardziej ograniczona – ograniczona równym prawem do wolności innych obywateli.

Amerykanie poradzą sobie z krucjatą republikanów. Ale dla młodych demokracji i działających w nich sił konserwatywnych, a więc również dla Polski, klerykalizacja stosunków za oceanem jest poważną zachętą, by potęgować indoktrynację, przymus religijny i wzmacniać władzę religijną. W USA jest wiele religii i chociaż jasne jest, że wzmacniając religię, Trump chce wzmocnić przede wszystkim organizacje chrześcijańskie, to w żaden sposób nie stwarza to zagrożenia przejęciem części władzy politycznej przez któryś z Kościołów.

W Polsce natomiast logika „ochrony wolności religijnej” oznacza wyłącznie dalszą ekspansję rzymskiego katolicyzmu w życie społeczne i instytucjonalne. Gdy za oceanem dudnią bębny, biskupi nadstawiają ucha.