Jerozolima Jezusowa naszą stolicą
Wedle legendy o Jezusie miał się on urodzić w małym miasteczku Betlejem. Ale żydowski mesjasz nie mógł przecież przyjść na świat daleko od przybytku, czyli wielkiej świątyni, położonej na wzgórzu świętego miasta Jerozolimy, będącego dla semickich plemion centrum świata – rajem adamowym i wielkim ołtarzem ofiarnym, na którym człowiek oddaje Bogu, co boskie, i skąd oddala się od domu pełen nadziei na bożą przychylność dla siebie i swojej rodziny.
I faktycznie – z Betlejem do Świątyni szło się około półtorej godziny, tyle co z Mokotowa do śródmieścia Warszawy. Jezus urodził się i umarł w Jerozolimie – nie mogło być inaczej. Dawniejsi synowie boży, zrodzeni z dziewic i zmartwychwstali po śmierci, począwszy od egipskiego Horusa, również wiedli swe żywoty w pobliżu miejsc świętych, które swą działalnością na nowo uświęcali, odnawiając przyblakłe już, stare legendy.
Bliski Wschód, dla nas średniej wielkości region zachodniej Azji, był w starożytności kosmosem kulturowym, w którym pokonanie odległości kilkuset kilometrów oznaczało egzotyczną podróż. Ludy ledwie wiedzące wzajem o swoim istnieniu, przekazywały sobie wierzenia i wynalazki, lecz na tyle wolno, że każdy z nich mógł uważać je za swoje własne dziedzictwo. Dlatego podobne mity służyły różnym plemionom, utwierdzając ich iluzoryczną nieco odrębność. Wśród plemion semickich było podobnie, choć z biegiem czasu plemienne swary i wykształcające się odrębności religijno-obyczajowe coraz bardziej antagonizowały tak podobnych do siebie mieszkańców wschodnich wybrzeży Morza Śródziemnego.
Jednak żyjąca przez tysiące lat we względnej równowadze mozaika osiadłych oraz koczowniczych plemion zaczęła się na dobre rozpadać dopiero od czasów Mahometa. Chociaż już z górą tysiąc lat wcześniej, gdy to żyznymi obszarami wyschniętej dziś na ogół Palestyny i Arabii zaczęły się interesować wielkie imperia – egipskie, perskie, potem greckie, rzymskie… – pokój i spokój ulotniły się z tych nieszczęśliwych krain.
I tak jest do dziś. A niepokój oznacza nowe sekty, nowych proroków, nowe religie… I dalsze waśnie, na nowo, bo religijnie zdefiniowane… Do świętej ziemi semitów nowiny przybywały ze wschodu (jak wiara w jednego Boga albo w nieśmiertelność duszy) i z południa (jak symbol krzyża, wielkie boginie i królowie – synowie boży, rodem z Afryki) i stapiały się tam, jak w tyglu, za sprawą licznych proroków i wizjonerów, wśród których być może był także Jezus, uczyniony kilka pokoleń po swej śmierci kolejnym „synem bożym” oraz ośrodkiem nowego kultu.
Możni tego świata, na czele z cesarzem Konstantynem, szukając pośród nowych kultów najbardziej przydatnego do legitymizowania swoich podbojów i obłaskawiania podbitych ludów, postawili właśnie na ten – chrześcijaństwo. Silniejsze w owym czasie nowe religie, bardziej perskie niż semickie, na czele z manicheizmem, musiały ustąpić miejsca bardziej ludowej, dającej więcej nadziei prostym ludziom wierze pawłowej. Symbolem tej zmiany było porzucenie religii elit, manicheizmu, na rzecz chrześcijaństwa przez Augustyna. Począwszy od V wieku, gdy upadek starego Rzymu był już przesądzony, nowy Rzym, czyli Kościół (dwuskrzydły – „powszechny” i „prawowierny”) zaczął swą wielką imperialną historię. Jej najważniejszym symbolem stał się wizerunek zwłok króla żebraka, ukoronowanego cierniami i ukrzyżowanego na drzewie życia. Patrzcie, niewierni! Oto jesteście bogobójcami! Ukorzcie się i nawróćcie, gdyż inaczej nasz Bóg strąci was na wieczność w piekielną czeluść. Kto zaś pójdzie za nami, ten pod znakiem krzyża trafi do nieba i żyć będzie wiecznie w niepojętej rozkoszy, ciesząc się nowym, doskonałym ciałem.
Nikt wcześniej nie obiecywał tak wiele. Dlatego chrześcijaństwo musiało wygrać z manicheizmem i starą wiarą Greków i Rzymian. Z czasem zwłoki na krzyżu okazały się wizerunkiem Boga, a samego Jezusa zaczęto czcić jako bóstwo – równe Najwyższemu i z nim złączone. A Bóg w ludzkiej postaci musiał się narodzić i umrzeć. Narodzić, jak inni jemu podobni – z dziewicy, w dniu, w którym dzień zaczyna zwyciężać noc, czyli właśnie teraz. Wzorem mu Horus, Mitra i wielu innych.
A wszystkie te cuda działy się w Jerozolimie. Mieście tyglu, w którym stykały się ze sobą i ze sobą spotykały imperia, przekazując je sobie z krwawych rąk do krwawych rąk. I tak jest właściwie do dzisiaj.
Jerozolima, biedna Jerozolima – miasto wiecznego konfliktu, nieznające pokoju, a o pokoju wciąż marzące. Miasto Żydów i Arabów, wiecznie nękane przez wielkie potęgi – Egipt, Persję, Grecję, Rzym antyczny, Kalifat, Rzym katolicki, Turcję, Anglię… Miasto wiecznie skłócone, a czym bardziej skłócone, tym bardziej stające się obsesją dla zwalczających się ludów i wyznań wokół niego budujących swą tożsamość i historię.
Chyba nie ma na świecie bardziej nieszczęśliwego miejsca niż Jerozolima. Kruchy pokój, jaki tam panuje, wynika z przemieszania ludności – każda bomba zabić może także swoich. Miasto leży na niegościnnych wzgórzach, poprzecinanych głębokimi dolinami. Zbudowano je na gołej skale, a otacza je pustynia. Wszystko tam jest rozdzielone – każdy żyje wśród swoich, w swoich dzielnicach, w niezgodzie z innymi. Mury nieufności oddzielają nie tylko Żydów od Arabów, lecz również jednych i drugich między sobą.
Nie ma nadziei na odmianę losu tego umęczonego przez rywalizujące imperia i ich religie miasta. Dziś jest stolicą Izraela – czy się to komuś podoba czy nie. Tam jest izraelski rząd i parlament. Lękliwe kraje Zachodu, przez dziesięciolecia postrzegające Izrael jako twór przejściowy, który trwalszy byt może zachować jedynie w okolicach Tel Awiwu, zaczynają rozumieć, że to państwo istnieje naprawdę i naprawdę będzie istnieć.
Symbolem pogodzenia się z faktami jest przeniesienie ambasady amerykańskiej z Tel Awiwu do Jerozolimy. Słusznie – udawanie, że stolicą Izraela jest Tel Awiw, to szczyt hipokryzji i wymowny dowód odziedziczonej po Brytyjczykach niechęci do żydowskiej niezależności oaz strachu przez światem arabskim, który chciałby Żydów z Jerozolimy trwale wydziedziczyć.
Ale tak naprawdę to wszystko jedno. Nawet gdy powstaną dwa państwa ze stolicą w Jerozolimie – a marzą o tym światłe elity obu narodów – święte miasto pozostanie podzielone i skłócone. Bo król świata może być tylko jeden… Albo Allach, albo Jahwe… Dopóki istnieje w ludzkiej wyobraźni obraz Boga jedynego, który zawarł przymierze z ludem wybranym, dopóty ludzie będą sobą pogardzać i nienawidzić się wzajemnie.
Biedna, biedna Jerozolima, od zawsze i na długo pozostanie przybytkiem świętej nienawiści, świętą kością niezgody, bolesnym ropniem na skórze świata. Lecz czy chcemy czy nie, to jest nasza wspólna stolica – tam, w kipieli gorącej krwi, ugotowały się mity, symbole i idee, które przez Ateny, Aleksandrię i Rzym zawładnęły wyobraźnią mieszkańców połowy świata. Tej połowy, w której wciąż tkwimy jako dzieci Księgi. Dlatego nawet dla takiego jak ja, niewierzącego, Jerozolima, nieszczęśliwa, skrwawiona Jerozolima, jest stolicą ducha.
Dzisiejsze święto dotyczy nadziei i oddaje cześć człowiekowi, którego każdorazowe narodzenie stanowi tej nadziei odnowienie. W osobie Jezusa uwielbiony jest człowiek, który zawsze może być świętym, a w narodzeniu Jezusa uwielbione jest przyjście na świat każdego dziecka – najważniejsza chwila w życiu rodziców, w której kulminuje cała ich zdolność do żywienia nadziei. Jakie to paradoksalne, że geograficznie lokujemy tę nadzieję w najbardziej nadziei pozbawionym miejscu na ziemi. Ale może to właśnie jest mądre? Bo gdzie nadzieja zwycięża, jeśli nie tam, gdzie najbardziej jej brakuje?