Pamięci Dominika Połońskiego (1977-2018)

Wybaczcie, że wtrącę swoje trzy grosze w dniu żałoby tak wielu przyjaciół, muzyków i melomanów po śmierci wielkiego wiolonczelisty Dominika Połońskiego. Na naszym portalu pisała już o nim przepięknie Dorota Szwarcman i bardzo proszę wszystkich, którzy jeszcze nie czytali jej pożegnania, aby zechcieli to uczynić.

Nie jestem melomanem ani tym bardziej znawcą, wobec czego nie mam tytułu do pisania o żadnym muzyku, w tym również o Dominiku Połońskim. Ale mam taką potrzebę – w tym jednym i wyjątkowym przypadku. Osobiście znałem go ledwie co, lecz los sprawił, że otarliśmy się o siebie w sposób bardzo specjalny, przez co jego śmierć żywo mnie dotknęła. Jako że w dodatku ten wielki artysta zaszczycał mnie czytaniem moich tekstów filozoficznych, pomyślałem, że napiszę w hołdzie dla niego kilka słów.

Jak wszyscy wiemy, Dominik Połoński przez kilkanaście lat walczył z nowotworem mózgu, bodajże podobnej natury jak ten, który przed kilkoma laty odebrał życie innemu wybitnemu Polakowi, ks. Janowi Kaczkowskiemu. I podobnie jak w przypadku Kaczkowskiego, któremu choroba przydała charyzmy i uroku, czyniąc z niego w końcu postać powszechnie znaną i szanowaną, Połoński splótł swój los osobisty, a przede wszystkim artystyczny ze swoją chorobą, która stała się może i przekleństwem jego życia, lecz również formą, w jakiej ukształtowała się jego wielkość jako człowieka i artysty.

Gdyby nie choroba, Kaczkowski byłby nadal wspaniałym działaczem hospicyjnym, znanym w środowisku, a może nawet nieco szerzej. Rak mózgu skrócił jego życie, lecz przedłużył i powiększył jego dzieło, nie mówiąc już o społecznej pamięci i wdzięczności dla tego, co zrobił.

A jak byłoby z Połońskim? Znawcy mówią, że zrobiłby światową karierę. Wierzę. Byłby więc jednym z kilkudziesięciu światowej sławy solistów… Właściwie już nawet zaczynał nim być, bo jako młody człowiek (zachorował w 2004 r. jako 26-latek) miał za sobą występy w prestiżowych salach. Jednak stało się inaczej. Choroba i niezbędne operacje neurologiczne pozbawiły go władzy w lewej ręce, wobec czego zmuszony był grać sam jedną ręką bądź też grać na jednym instrumencie z drugą osobą. Zamiast jednym z kilkudziesięciu stał się jedynym na świecie – jedynym wiolonczelistą grającym specjalnie dla niego napisane utwory na jedną rękę, na puste struny i specjalne efekty akustyczne. Byłem na jego koncercie i widziałem to na własne oczy – zrobiło to na mnie, zupełnym laiku, wielkie wrażenie. Nie mam wątpliwości, że ten artysta napisał swój własny rozdział w historii gry na wiolonczeli, a tym samym też w historii muzyki.

Nie boję się postawić pytania: czy lepiej było przeżyć to krótkie, 41-letnie życie, życie tak zupełnie szczególne i wyjątkowe, czy też może lepiej byłoby wyzdrowieć (albo nie zachorować) i przez kilka jeszcze dekad wieść życie wybitnego muzyka, występować w całym świecie, nagrać kilkanaście płyt? Pewnie, każdy woli być zdrowy niż chory. I wszyscy chcemy, by nasi bliscy i przyjaciele cieszyli się dobrym zdrowiem i żyli jak najdłużej. Nie o to jednak mi chodzi, gdy o to pytam. Chodzi o nas. I twierdzę, że my, świat, dostaliśmy od Połońskiego więcej – dzięki swoistej ofierze jego choroby i temu szczególnemu, niepowtarzalnemu losowi artysty, który stał się jego udziałem i w którym my, słuchacze, też mamy udział.

Dominik Połoński, jak głęboko wierzę, był szczęśliwym i spełnionym człowiekiem. Choć z pewnością przecierpiał wiele, to żył głębiej i mocniej niż zwykli ludzie, a przyjaciele i rodzina dodali mu sił, dzięki którym artystyczny geniusz mógł pokonać słabość ciała i przemówić niepowtarzalnym dźwiękiem wiolonczeli. Gniew i frustrację przezwyciężył i przemienił siłą ducha w prawdziwą sztukę, osiągając coś, co w sztuce jest bezcenne i najbardziej przez artystę i jego publiczność upragnione – wyjątkowość, niepowtarzalny, osobisty i egzystencjalny wyraz. Jego wola życia i niezłomna wola grania – wbrew niemożliwości – uczyniły z niego artystę o znaczeniu historycznym, a jego osobę uczyniły niezapomnianą. Jeśli za sztukę warto oddać życie, to warto też oddać pół życia – to drugie pół, które jeszcze by pewnie przeżył, gdyby nie choroba.

Dlatego powiem brutalnie – dla nas, dla bezwzględnych i zachłannych konsumentów ducha, poszukujących autentyczności i geniuszu w sztuce – Połoński z bezwładną ręką, Połoński chory i przedwcześnie zmarły jest Połońskim jeszcze większym i wspanialszym niż hipotetyczny Połoński żyjący w zdrowiu i powodzeniu przez lat 80. Śmierć młodego człowieka zawsze jest tragedią – i tak jest też w tym przypadku. Ale śmierć artysty jest też artystycznym dramatem, którym żywią się nigdy nienasycony duch i kultura. W tym wyższym świecie, do którego wdarł się nasz wyjątkowy rodak, obowiązują inne reguły, by nie powiedzieć – prawo dżungli. Wielcy poeci, wielcy muzycy często umierają młodo, jak choćby Schubert, Mozart, Chopin czy Słowacki albo Byron, którzy zmarli nie dożywszy lat 40. Wielkim artystom do twarzy z przedwczesną śmiercią. Śmierć przydaje im wręcz intensywności i wiarygodności. Ba, dopiero po śmierci w pełni stają się sobą – wielkimi i skończonymi artystami. To śmierć w sposób ostateczny czyni z artysty obywatela królestwa ducha i osobistość w dziejach kultury.

Jest mi niezmiernie żal, że Dominik Połoński umarł. A jeszcze bardziej, gdy widzę, jak płaczą po nim jego przyjaciele. Ale pocieszcie się – nie umarł przedwcześnie bez powodu. Tak miało być, aby stał się tym wielkim i jedynym w swoim rodzaju artystą. Musicie uznać jego prawo do przedwczesnej śmierci i oddać mu należne miejsce w chwalebnej przeszłości kultury narodowej. A przecież nie jest to miejsce dla żyjących – bo nikt nie jest prawdziwie wielki za życia. Odwrotnie – jest to miejsce pośród nieżyjących już i przez swą przynależność do wiecznego świata przeszłości ostatecznie uformowanych i śmiercią uświęconych Artystów.

Dominik Połoński przejdzie zwycięsko przez próbę śmierci i próbę pamięci. Nie wątpię, że za lat dziesięć, za lat 50 i za lat sto będzie się słuchać jego nagrań i wspominać jego wyjątkową historię. Nie martwmy się więc zbytnio – gdy my już pomrzemy, on będzie żył wśród żywych żywiej i pełniej niż my. Że nie ma go wśród nas, że nie ma go w ciele, nie ma w Krakowie ani Łodzi, nie ma na kuli ziemskiej? A cóż z tego? Czy mniej przez to znaczy jego muzyka, czy mniej istnieje w sercach swoich bliskich, swoich uczniów i słuchaczy? Niech żałobnicy lepiej żałują samych siebie. Bo tacy jak Dominik Połoński i tak żyją bardziej niż oni – choćby już ich w grobie złożono.