Nadciąga katastrofa

Właśnie mieliśmy Dzień Długu Ekologicznego. Jeśli podzielimy rok według stosunku zasobów ekologicznych odnawiających się w ciągu roku do całości zasobów zużytych przez rok, to wyjdzie nam, że od początku roku do końca lipca żyjemy z tego, co nam Ziemia urodziła na bieżąco, a od dziś żyjemy na kredyt, czyli zużywamy takie zasoby, które już w historycznej perspektywie się nie odnowią.

Dotyczy to gleby, czystej wody, zasobów morza, kopalin, a nawet piasku. Od pół wieku zużywamy więcej, niż Ziemia jest w stanie nastarczyć. I to z roku na rok coraz więcej i więcej. W latach 70. Dzień Długu Ekologicznego, czyli dzień, po którym (wedle wskazanej wyżej proporcji) zużywamy już zasoby nieodnawialne, przypadał w grudniu, a dziś na przełomie lipca i sierpnia. I będzie tylko gorzej.

Będzie gorzej, bo nie tylko my, lecz również Chińczycy i Hindusi, a także Afrykanie będą chcieli żyć przyjemnie i konsumować tanio i dużo. Na ten niepohamowany proces nakłada się (współzależne z tym pierwszym) ocieplenie klimatu. Nie widać żadnego regulatora, nie mówiąc już o konwencjonalnie rozumianej instancji władzy (państwa, organizacje międzynarodowe), które mogłyby powstrzymać narastanie konsumpcji, wzrost zaludnienia i dalsze ocieplanie się klimatu. Nikt nawet o tym nie marzy. Mówi się jedynie o spowolnieniu tempa wzrostu tych zjawisk. No i wyraża nadzieję, że jakaś cudowna nowa technologia oddali na jakiś czas katastrofę. Może zaczniemy masowo przerabiać dwutlenek węgla z atmosfery na węglowodory? Może genetycznie modyfikowane bakterie wytworzą dla nas mnóstwo ekologicznego pożywienia? Może, może… Ale na razie nic nie zapowiada takiej rewolucji technologicznej. Pozostaje nam robić dostępnymi środkami, co w naszej mocy, aby odwlec upadek społeczeństwa konsumpcyjnego, exodus miliardów ludzi z trawionej żarem Afryki i zalewanych wysp, wojny o zasoby, regres cywilizacyjny, głód i epidemie.

Mniej więcej wiadomo, co powinniśmy czynić tu i teraz. Przede wszystkim mniej konsumować. Zwłaszcza mięsa i energii pochodzącej z ropy i innych kopalin. Segregować i przetwarzać śmieci. Tymczasem dewastująca atmosferę i gleby produkcja mięsa wciąż rośnie, bo biedne regiony świata dopiero się w mięsie rozsmakowują. A ropy zużywamy 3-4 tys. litrów rocznie na głowę i będziemy więcej. Jesteśmy bowiem coraz bardziej ruchliwi, zużywamy coraz więcej plastiku i innych tworzyw, produkując przy tym niebywałą ilość śmieci.

Ale kto się zgodzi mniej jeść mięsa, mniej jeździć samochodami, mniej kupować rzeczy w sklepach, mniej latać samolotami? Tylko zamożni młodzi ludzie, mający dużą świadomość ekologiczną i wystarczająco dużo zarabiający, by móc sobie pozwolić na istotne zmiany w stylu życia, którym trzeba na początku poświęcić trochę pieniędzy i czasu. A większość i tak będzie się dorabiać, to znaczy zarabiać ile wlezie i wydawać ile wlezie. Już rynek umie zadbać, żeby masy nie wypadły z tego kieratu.

A co mogą uczynić rządy? Mogłyby mocno opodatkować najbardziej nieekologiczne praktyki, jak produkcja i handel mięsem, latanie samolotami, jeżdżenie dużymi samochodami na ropę czy nadużywanie jednorazowych przedmiotów z plastiku. Kto by jednak chciał na taki rząd głosować? Przecież wolelibyśmy, by o Ziemię zadał ktoś inny. My wszak się dopiero „dorabiamy”.

Zapewne gdy sytuacja stanie się naprawdę alarmująca, weźmiemy się do roboty. Ale wtedy będą to już działania w trybie nadzwyczajnym, oparte na twardych represjach. I oczywiście spóźnione. Eldorado skończy się zresztą dużo wcześniej. Pewnie za kilkanaście lat, gdy wyczerpie się tania siła robocza i tanie produkty z Azji. Przed katastrofą czeka nas znaczne obniżenie poziomu życia i wzrost kontroli praktyk codziennego życia, a zwłaszcza konsumpcji. Ograniczeń i reglamentacji będzie coraz więcej. Najpierw podatki od konsumpcji, potem zakazy. Nie będzie codziennego kotleta, tanich wakacji i taniej elektroniki. Za to dużo czujników, liczników i elektronicznej kontroli naszych poczynań. Nie wyłączając prokreacji.

Jeśli naprawdę chcemy przetrwać z tą naszą wybujałą cywilizacją, która wytrzebiła już większość gatunków zwierząt, musimy nauczyć się empatii i troki o przyrodę oraz o przyszłe pokolenia. Najpierw o własne dzieci i wnuki, które jako pierwsze zderzą się z nową rzeczywistością. Na razie myślimy „po nas choćby potop”, a co do naszych dzieci, „to jeszcze może sobie jakoś poradzą”. Ale to się musi zmienić. Jeśli nie zbudujemy nowej etyczności, poważnie traktującej prawa nienarodzonych jeszcze pokoleń, nasz świat zawali się być może jeszcze w tym stuleciu. Niestety, nie widać, aby poczucie odpowiedzialność za świat, a zwłaszcza za jego przyszłość miało w najbliższych latach stać się mądrością mas. Większość rządów nie ma tego w ogóle na agendzie, zajęta perspektywą kolejnych wyborów w swoim kraju.

Dlatego nie jestem optymistą. Na zieloną rewolucję się nie zanosi. Chętni, by ją przeprowadzić, stanowią zaledwie kilkuprocentową niszę w polityce. Chyba zawczasu (czyli teraz) nie zrobimy nic istotnego dla ratowania klimatu i ograniczenia eksploatacji Ziemi. Będziemy sobie płynąć tą wartką rzeką globalnego kapitalizmu, aż dopłyniemy do progu wodospadu. A ci, co przetrwają, to przetrwają. I zbudują nowy świat na nowych zasadach. Przykro mi, ale lepiej to już było.